Trzeba było utrwalić przyjaźń z Ameryką, walczyć z terroryzmem, któż mógł wiedzieć, że torturują. Te trzy argumenty w sprawie domniemanego więzienia CIA w Polsce niestety nie wytrzymują nie tylko próby czasu, ale i konfrontacji z faktami.

W sporze pojawia się też czwarty argument; "racja stanu", która jakoby w ogóle nie pozwala politykom, a nawet dziennikarzom, głośno wspominać o tej sprawie. Problem w tym, że tego rodzaju oskarżenia o brak patriotyzmu i odpowiedzialności mają charakter arbitralny i emocjonalny, a chronią raczej konkretnych ludzi, niż państwo. Takim samym "argumentem masowego  rażenia", zamykano zresztą kiedyś usta tym, którzy ośmielali się zauważać, że doniesienia o irackiej bombie atomowej nie trzymają się kupy. 

Dlatego pozwolę sobie ocenić wagę pozostałych argumentów. Zacznijmy od rzekomej niewiedzy decydentów w Polsce  o charakterze amerykańskiego programu "special rendition" (przewożenia podejrzanych o terroryzm do krajów, w których stosuje lub toleruje się tortury) i stosowanych przy tej okazji technik "enhanced interrogation" (technik wzmocnionych przesłuchań).

Według badającego sprawę domniemanych więzień CIA w Europie szwajcarskiego senatora i byłego prokuratora Dicka Marty`ego jest "mało prawdopodobne", by rządy krajów NATO nie wiedziały o powyższych praktykach. Senator przytoczył informacje anonimowego źródło dyplomatycznego, według którego Amerykanie już w pierwszych kilku tygodniach po 11 września 2001 zapoznali z tym programem szefów tajnych służb oraz ministrów obrony państw NATO.

Można oczywiście podważyć ocenę senatora, zarzucić mu, że miał złą wolę albo złe źródła. Kłopot w tym, że sam pamiętam, jak już na początku 2002 roku w amerykańskiej i brytyjskiej prasie (Washington Post, The Guardian) ukazały się publikacje o wożonych po świecie i skłanianych siłą do wyznań domniemanych terrorystach. Polskie służby, specjalne i dyplomatyczne, musiały zauważyć przez kolejne miesiące dziesiątki podobnych publikacji .

Drugi argument głosi, że polską powinnością było wówczas stawienie czoła terroryzmowi w imię sojuszniczej lojalności. Można dywagować, czy nasze historyczne doświadczenia z sojuszami powinny były nas - po raz kolejny - skłonić do aż tak gorliwego udziału w wojnie, tym razem "z terrorem". Nie podlega natomiast dyskusji, że dziś w związku z tą sprawą pisze się o Polsce jak o kraju Trzeciego Świata, natomiast twardych dowodów wdzięczności supermocarstwa, np. w postaci bazy tarczy antyrakietowej w pomorskich lasach, wcale nie doświadczyliśmy.

Trzeci argument dotyczy domniemanej relacji pomiędzy możliwą rolą Polski "special rendition", a zwiększeniem naszego bezpieczeństwa. W jaki sposób rzekome skłanianie w Polsce siłą do zeznań  Szejka Mohameda (który 13 lat po zamachach, wciąż nie został skazany) miało nas chronić przed zamachami? Czy Al-Kaida w ogóle kiedyś planowała operacje w krainie nad Wisłą? Czy z udziałem Egiptu, Tajlandii i Maroka, ale bez nas, "wojna z terrorem" nie przyniosłaby identycznych rezultatów?

Proszę, sami sobie odpowiedzcie.