Na naszych oczach premier przeistacza się w prezydenta. (Może ktoś już to zauważył, nie wiem, bo byłem na wakacjach.) Donald Tusk wciąż jest Prezesem Rady Ministrów, ale przechodzi częściowo do opozycji wobec własnego rządu, stając się osobnym "nadbytem" politycznym. Publicznie krytykuje własnych ministrów, daje do zrozumienia, że nie do końca ufa ich kompetencjom, a kiedy dzieje się coś, co może skazić wizerunek gabinetu, a więc i jego samego, wskazuje winnego i mniej lub bardziej wyraźnie grozi mu dymisją.

Szef nie powinien zrzucać całego ciężaru porażek na barki podwładnych, skoro chce błyszczeć blaskiem ich sukcesów, ale kampania prezydencka ma swoje prawa. Właściwie jedno prawo: skuteczności. Co prawda, nie licząc przypadku Wojciecha Jaruzelskiego, nawet w Polsce prezydentem zostaje się dopiero PO głosowaniu, ale właściwie dlaczego, korzystając z przychylności dziennikarzy i emocji wyborców, nie można jawić się nim już przed głosowaniem?

To się dopiero nazywa metoda faktów dokonanych. W dniu wyborów tylko złośliwi kontestatorzy posuną się potem do czczego gestu nieoddania głosu na zwycięzcę.

:)