Z wielką nadzieją i jednocześnie wielkimi obawami szedłem na projekcję odnowionego "Titanica" w Imaksie. Nadzieję dawały przeżycia i wzruszenia z projekcji oryginalnej wersji przed piętnastu laty. Obawy brały się z karkołomności zadania, jakie wziął na siebie James Cameron, tworząc wersję trójwymiarową.

REKLAMA

Jestem przekonany, że gdyby technologia stereoskopowa istniała i była wystarczająco rozwinięta w 1996 roku, kiedy ekipa zaczynała zdjęcia, w tej właśnie wersji oglądalibyśmy ten film już wtedy. Ale choć istniała, to jedynie raczkowała. Sam James Cameron musiał poczekać kilkanaście lat, by dopiero "Avatarem" udowodnić, że 3D to nie tylko błahy gadżet, ale środek artystycznego wyrazu. Nie tylko nie rozpraszający widzów, ale pochłaniający ich w całości.

Kręcąc "Avatar", Cameron miał do dyspozycji kamery stereoskopowe. Specjalistom od postprodukcji mógł więc przekazać osobne obrazy dla lewego i prawego oka. Odnawiając "Titanica" miał do dyspozycji jedynie płaskie kadry zarejestrowane w latach dziewięćdziesiątych. Na takiej konwersji 2D do 3D potknął się niejeden twórca filmowy. Z wielkim wizjonerem Timem Burtonem i jego "Alicją w Krainie Czarów" na czele.

Sam twórca mówi: "Nie ma magicznej różdżki, nie ma tajemnego komputerowego programu przetwarzającego obraz płaski w trójwymiarowy". Trzysta pięćdziesiąt osób musiało więc przez ponad rok brać na warsztat sekwencję po sekwencji, ujęcie po ujęciu i klatkę po klatce. Postprodukcja jednego ujęcia wersji oryginalnej zajmowała mniej więcej dwa dni. W wersji trójwymiarowej - przeciętnie trzy tygodnie.

W przypadku szerokich planów zadanie było stosunkowo łatwe. Znów w kinie wstrzymywałem oddech, śledząc przelot kamery wzdłuż całego pokładu i kuliłem się w fotelu, widząc unoszącą się w powietrze gigantyczną rufę statku.

Większym wyzwaniem były zbliżenia. A przecież w równym stopniu, co na bombastycznej inscenizacji, magia tego filmu opiera się na kameralnych, intymnych wręcz ujęciach.

Martin Scorsese w "Hugonie i jego wynalazku" pokazał, jak przejmujące i wiarygodne mogą być bliskie ujęcia w trójwymiarze. Ale on miał do dyspozycji prawdziwe przestrzenne ujęcia. Zatem ekipa zatrudniona przez Jamesa Camerona musiała poświęcić dużą część 750 tysięcy roboczogodzin na coś, co nazywała rzeźbieniem obrazu, rzeźbieniem twarzy.

W efekcie naprawdę przeżywamy dramat chłopca płaczącego na zalewanym wodą, ponurym korytarzu liniowca. Dzięki bliskiemu planowi przejmujemy się podróżnikiem z dalekiego kraju, który z angielskim słownikiem w ręku, wśród szalejącego tłumu próbuje przetłumaczyć napis "E-Deck". To wpatrując się z bliska w twarz oficera, rozumiemy dramat załogi, która wie, że nie zdoła wsadzić do szalup nawet połowy pasażerów. To w bliskim planie reżyser chwyta nas za serce, pokazując parę starszych, przytulonych do siebie ludzi, pod których koją przewala się masa lodowatej wody.

W zbliżeniach rodzi się, rozkwita uczucie dwójki głównych bohaterów - Jacka i Rose. Przez doskonale zaplanowane zbliżenie oka bohaterki pokonujemy kilkadziesiąt lat od młodej Kate Winslet do sędziwej Glorii Stuart grającej współczesną Rose.

Efekt jest znakomity, imponujący. Nie ma w sobie nic ze sztuczności i wycinania postaci z tła.

Moje nadzieje zostały spełnione.

Obawy - rozwiane.

Zobacz polski zwiastun filmu "Titanic" w 3D. Zwiastun zawiera słynną scenę na dziobie statku: