Przez wiele lat kino przyzwyczajało nas do stonowanych, zgodnych z tradycją i ewangelicznym przekazem opowieści o życiu, śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa. Ten szlachetny schemat jest już przeszłością – za sprawą widzów, których przestał zadowalać i odważnych filmowców-rewolucjonistów.

REKLAMA

Szablon był zawsze ten sam - egzotyczne plenery, pompatyczna muzyka i On. Młody, wysoki, z obowiązkową brodą i długimi włosami. Przystojny, zadbany, nietracący fasonu nawet podczas przesłuchania czy Drogi Krzyżowej. Gestykulował z teatralną przesadą, patrzył przed siebie wzrokiem, który można by nazwać jednocześnie błędnym i uduchowionym. Nie chodził, ale kroczył lub stąpał. Nie mówił, ale głosił albo przepowiadał, deklamując kunsztowne w stylu i nienaturalne w formie fragmenty z Ewangelii. Taki Chrystus na pewno nie był ludzki... Ale czy był boski? Patrząc na tłumaczonego na ponad 100 języków "Jezusa" czy nakręconego przez Franca Zefirellego "Jezusa z Nazaretu" można mieć co do tego poważne wątpliwości. Nasuwa się też inne, ważne pytanie - co miałby wnosić film nakręcony w ten sposób? Czy może być czymś więcej niż Biblią dla ubogich, Ewangelią w obrazkach dla tych, co czytać nie chcą albo nie mają ochoty?

Pierwsze objawy przełomu w kinematografii okołopasyjnej zaczęły się pojawiać w latach 80. ubiegłego wieku. Jednym z nich było dzieło brytyjskich komików z Latającego Cyrku Monty Pythona: "Żywot Briana".

Członkowie legendarnej grupy wykorzystali dekoracje zbudowane na potrzeby filmu Zefirellego i nakręcili film, jakiego nigdy wcześniej nie było. Zrobili to z odwagą, pomysłem i humorem. Narazili się na oskarżenia o bluźnierstwo i obrazę uczuć religijnych, choć jeśli z czegoś zakpili, to wyłącznie ze sposobu kręcenia filmów o tej tematyce.

Brian rodzi się tej samej nocy, co Jezus. Jest jego sąsiadem ze stajenki obok. To do niego trafiają Trzej Królowie z darami (później spostrzegają swoją pomyłkę i zanoszą złoto, kadzidło i mirrę tam, gdzie zamierzali). W dorosłym życiu Brian przystaje do żydowskiej partyzantki, której głównym zajęciem są nie akcje dywersyjne, ale niekończące się, dość absurdalne dyskusje. Musi też zmagać się z apodyktyczną, uwielbiającą kamienowanie matką i prześladującym go pechem. To właśnie on sprawia, że zostaje pomyłkowo wzięty za Mesjasza. Próbuje się przed tym bronić, ale tłumu to nie przekonuje - tłum wie swoje. Stara się naśladować styl Jezusa, którego widział podczas kazania na Górze, ale opowiadanie przypowieści też mu nie wychodzi. Ostatecznie ląduje na krzyżu. Tam jeden z jego współtowarzyszy intonuje słynną, znaną bardziej niż sam film piosenkę "Always Look on the Bright Side of Life".

Trudno o większy skandal wokół filmu o Chrystusie, niż ten, z jakim mieliśmy do czynienia w wypadku dzieła Martina Scorsese. "Ostatnie kuszenie Chrystusa" już samym swoim tytułem prowokuje widza do oskarżeń.

Przedstawiony w tym filmie Jezus szokuje od samego początku. Dostarcza Rzymianom krzyży. Jest neurotyczny, niepewny siebie i wiecznie przestraszony. Sprawia wrażenie schizofrenika lub kogoś na skraju załamania nerwowego. Ma świadomość tego, kim jest, ale wcale mu się to nie podoba. W końcu jednak przełamuje się i rozpoczyna nauczanie. Jednym z powierników i przyjaciół, którzy go w tym wspierają, jest Judasz. Ten ostatni nie ukrywa, że dostał zlecenie zabicia swojego mistrza i kilkakrotnie nazywa go tchórzem.

Mimo początkowego szoku trudno nie polubić Chrystusa z "Ostatniego kuszenia...". Od poprzedników różni go w zasadzie wszystko. Jest empatyczny, prostolinijny, bezpretensjonalny. Mówi prosto, z przekonaniem, a co najważniejsze i już na pierwszy rzut oka widoczne - bez retorycznych ozdobników. Nie żyje obok ludzi, ale z nimi. Na weselu w Kanie cieszy się, tańczy, a gdy słyszy, że brakuje wina, z filuternym uśmiechem mówi do starosty: Zobacz, czy to, co tam stoi, to na pewno woda.

Najwięcej kontrowersji budzi jednak nie to, jak filmowy Jezus żyje, ale jego ukrzyżowanie i to, co dzieje się potem. Z zaskoczeniem obserwujemy pojawienie się pod krzyżem młodej, pięknej kobiety podającej się za anielicę. Przekonuje ona Jezusa, że pomyślnie przeszedł próbę i nie musi umierać, bo Bóg nie chce jego cierpienia. Chwilę później zdejmuje z jego głowy cierniową koronę i wyjmuje z ran gwoździe. Chrystus schodzi z krzyża. Nie jesteś Mesjaszem - słyszy. Wraca między ludzi, stara się żyć normalnie, zakłada rodzinę. Deklaruje nawet, że dopiero teraz jest szczęśliwy.

Kilkanaście lat po "Ostatnim kuszeniu" na ekrany weszła "Pasja" Mela Gibsona. Już samo nazwisko reżysera dawało podstawy do tego, by podejrzewać, że będzie to niezwykle wydarzenie w historii kina. Tak też się stało. Bo nie zależnie od tego, jak oceniać artystyczną stronę filmu, jego twórcom trzeba przyznać jedno - dość odważnie przekroczyli nieprzekraczalną z pozoru granicę.

Klasyczny hollywoodzki Chrystus przez cały film wyglądał tak samo. W drodze na Golgotę po prostu robił smutną, melodramatyczną minę, a na jego plecach pojawiały się strużki czerwonej farby. Wszystko to było przeraźliwie umowne, nawet nie próbowało aspirować do realizmu. W "Pasji" rozegrano tę kwestię zupełnie inaczej. Przez większość filmu obserwujemy odtworzone z upiorną precyzją sceny katowania Jezusa. Krew leje się strumieniami, wymyślne narzędzia tortur rozrywają ciało na strzępy. Twórcy każą nam patrzeć na to wszystko z bardzo bliska, bombardują nasze zmysły wszechobecną makabrą, która przysłania wszystko - muzykę, scenografię, grę aktorów. Pozostaje pytanie - czy aż taki naturalizm był potrzebny?

Twórcy "Pasji" wydawali się być zadowoleni z atmosfery skandalu otaczającej ich film. Mieli jedną odpowiedź na wszystkie pytania - "Jest jak było". To zgrabne marketingowo zdanie przypisywano nawet Janowi Pawłowi II, ale Watykan dość szybko zdementował te pogłoski. Machiny promocyjnej to jednak nie zatrzymało i film zaczął obrastać w legendę. Mówiono o tym, że odtwórca roli Chrystusa został ranny podczas biczowania, a innym razem poraził go piorun. Z kolei odtwórcy roli Barabasza praca na planie miała pomóc w nawróceniu się.

Skoro o Barabaszu mowa, warto wspomnieć film, w którym wypuszczony zamiast Chrystusa złoczyńca wychodzi na plan pierwszy. "Barabasz" nakręcony na podstawie książki szwedzkiego noblisty Pära Lagerkvista powstał ponad pół wieku temu. Realizacyjnie przypomina obsypanego Oscarami "Ben Hura" z Charletonem Hestonem. Widz staje przed poważnym wyzwaniem i ciekawą szansą jednocześnie. Z zupełnie innej perspektywy obserwuje historię, którą doskonale zna. Może zaspokoić naturalną potrzebę dopowiadania tego, co urwane - w tym wypadku życia Barabasza. Co mógł sobie pomyśleć, gdy dowiedział się, komu zawdzięcza życie? Jak spędził czas na wolności i czy wykorzystał swoją szansę? Kto potrzebuje spektakularnych efektów specjalnych, naturalizmu za wszelką cenę i skandalu dla skandalu, ten raczej nie wytrwa do końca ponad dwugodzinnego filmu. Ale przecież nie tylko o to w kinie chodzi.