Mało kto już pewnie to pamięta, ale gdy w 2007 roku ekipa Donalda Tuska instalowała się w ministerstwach, na ekranach telewizorów królowali ludzie innego polskiego premiera – Konstantego Turskiego z serialu „Ekipa” w reżyserii Agnieszki Holland, Kasi Adamik i Magdaleny Łazarkiewicz. Pojawienie się pierwszej polskiej produkcji political fiction prowokowało do porównań władzy rzeczywistej z tą ekranową. Dziś możemy je zweryfikować, a nawet pójść o krok dalej i zastanowić się, czy losy ekipy Tuska mogłyby być jakąś inspiracją dla świata filmu.

REKLAMA

Mam nadzieję, że rządowa ekipa Tuska daleka będzie od partyjnego gabinetu cieni. Że Platforma sięgnie po siły pozapartyjne, acz bardziej fachowe. Umiejące nie tylko dobrze się sprzedać, ale i zrobić coś, bez oglądania się na polityczną ostrożność i partyjne układy. Jednym słowem - że rząd będzie miał więcej wspólnego z bajkową "Ekipą" Agnieszki Holland niż ekipami dotychczasowymi - pisał w 2007 roku na blogu gospodarz Kontrwywiadu RMF FM Konrad Piasecki. Jak te wielkie nadzieje przełożyły się na rzeczywistość? Zamiast politycznej analizy wystarczy małe przypomnienie filmowych realiów.

Premier z serialu Holland ( w tej roli znakomicie sprawdził się nieznany wcześniej szerszemu gronu telewidzów Marcin Perchuć z Teatru Montownia) to bezpartyjny politolog z Zamościa, naukowiec, ojciec, mąż i pasjonat latania na motolotni. Do wielkiej polityki zostaje wciągnięty w momencie kryzysu. Dotychczasowy szef rządu - grany przez Janusza Gajosa Henryk Nowasz - musi usunąć się w cień, bo do opinii publicznej trafia sygnowane jego nazwiskiem zobowiązanie do współpracy z SB. Nowasz twierdzi, że niczego nie podpisywał, ale nie chce pociągnąć rządu na dno. Turski zgadza się zastąpić go do czasu, aż się oczyści. Rządząca koalicja decyduje się na ryzykowny krok - zgłoszenie konstruktywnego wotum nieufności wobec własnego gabinetu. Kandydaturę Turskiego jakoś udaje się przegłosować i tak zaczyna się przygoda szlachetnego idealisty z bezlitosną polityką...

Turskiego nie interesuje lans i postpolityczne gierki. Nie zmienia składu rządu, ale zaprasza do współpracy ministrów i urzędników z kancelarii poprzednika. Unika mediów, wieców, nie czuje się dobrze w świecie dyplomatycznego pustosłowia i klepania się po ramieniu. Chce działać - momentami zbyt impulsywnie i chaotycznie, ale chce działać i coś zmienić. Nie snuje ani utopijnych wizji tego, by żyło się lepiej wszystkim, ani minimalistycznych planów związanych z temperaturą wody w kranach. Od swoich ludzi nie wymaga wiernopoddańczego stosunku, ale kreatywności i zaangażowania w sprawy, którym się poświęcają.

Czy jest coś, co ewidentnie łączy historie Tuska i Turskiego? Na pewno fakt, że obaj musieli sprawdzić się w kryzysie po śmierci prezydenta ( w serialu grany przez Andrzeja Seweryna Szczęsny zginął w katastrofie zestrzelonego helikoptera, którym poleciał do Afganistanu). Trzeba jednak przyznać, że nawet z tą sytuacją poradzili sobie w diametralnie odmienny sposób - zainteresowanych odsyłam do serialu, który - nie tylko ze względu na obecną sytuację - przypomnieć sobie warto.

Złośliwi, a jak wiadomo w Internecie ich nie brakuje, mogliby powiedzieć, że ekipa Tuska więcej niż z "Ekipą" Turskiego ma wspólnego z "Ekipą z Warszawy". Nawet ci, którzy nie oglądali tego telewizyjnego kuriozum poznali z pewnością postać młodzieńca o wdzięcznym przydomku Trybson, którego jedyną ambicją uzewnętrznianą na ekranie było .... - powiedzmy, że zdobywanie - "gąsek". Sami bohaterowie bez żenady nazywali to dużo ostrzej, używając przy okazji określenia, którym w słynnym wiralowym filmiku aktor Jacek Braciak tłumaczył koledze, co robi z nim Tusk i ZUS. Może więc coś jest na rzeczy?

Wróćmy jeszcze na moment do pytania postawionego w leadzie - czy o rządach Donalda Tuska udałoby się nakręcić strawny i trzymający poziom film? Nie propagandową agitkę, nie obrazkową publicystykę, ale film - wykorzystujący i ze swobodą przynależną kinu przetwarzający wydarzenia ostatnich siedmiu lat. Muszę się przyznać, że choć jestem ostatnim człowiekiem, który nie wierzyłby w umiejętności polskich filmowców to w tej kwestii pełen jestem wątpliwości. Powiedzmy sobie szczerze - nie ma filmu bez dobrego bohatera i zajmującej historii. Kto miałby być bohaterem? O czym miałaby to być historia? O tym, że cynizm nie zna granic i nie ma takiego kapitału społecznego zaufania, którego nie można by brawurowo roztrwonić? To się nie sprzeda, tego nikt nie obejrzy. Za dobrze znamy to z życia. Zakulisowe rozgrywki i machlojki przeprowadzane w zaciszu gabinetów kręcą widzów nie od dziś, ale pod warunkiem, że są na odpowiednim poziomie. A tutaj - no cóż... Macie rację - kamieni kupa i to nie takich rzuconych na szaniec. "Sto lat" na rozpoczęcie wywiadu zamiast niewygodnych pytań jak w genialnym "Frost/Nixon" sprzed kilku lat. Oczywiście - można powiedzieć, że jakie karty, taki "House of Cards". Ale to są raczej bierki i to takie dość sfatygowane...