Jak mawiał klasyk: ma to do siebie, że spływa. Gdy jest zimna, podobno zdrowia doda, a gdy cicha – brzegi rwie. Wpływa na nas na tysiące różnych sposobów. Nie o wszystkich pamiętamy na co dzień.

Bez wody Wanda, co nie chciała Niemca, musiałaby znaleźć jakiś inny, równie dobitny sposób, by mu to zakomunikować. Dziś, zamiast rzucać się w pełnym dramatyzmu geście do Wisły, wyrzuciłaby go po prostu ze znajomych na Fejsie albo wysłała SMS-a: "Z nami koniec". Jakie czasy, takie dramaty, można powiedzieć...

Podobny problem miałby Sherlock Holmes, którego konfrontację z arcywrogiem, profesorem Moriartym pamiętamy głównie ze względu na miejsce akcji: wodospad Reichenbach. Gdyby się uprzeć to oczywiście, geniusz z Baker Street mógłby zniknąć z oczu przyjaciela w innych okolicznościach przyrody: np. rozpłynąć się we mgle... A nie, to przecież też woda i to jeszcze w mało poprawnej politycznie postaci.

Nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele kamieni milowych polskiej i światowej muzyki powstało z wody. Nie chodzi oczywiście o wytwory wodolejców i specjalistów od wciskania nam picu na wodę, ale o prawdziwe perełki, które raz usłyszane, zagnieżdżają się w głowie na dobre. Wszyscy wiemy, że w czasie deszczu dzieci się nudzą ( w końcu to ogólnie znana rzecz), że nie ma, nie ma wody na pustyni, wielbłądy nie chcą dalej iść i tylko piach, suchy, suchchchchchchy piachchchchch.... Pamiętamy, dlaczego bosman tylko zapiął płaszcz i zaklął tak, jak zaklął. Mamy świadomość, że jeszcze się nam żagiel bieli chłopców, którzy bynajmniej nie odeszli i nie odjechali, tylko odpłynęli. Pewnie trudno byłoby się nam zgodzić na to, by "Żółta łódź podwodna" Beatlesów stała się np. żółtym transporterem opancerzonym, a "Szklanka wody" Beaty Kozidrak zmieniła się, powiedzmy, w szklankę cukru albo mąki.

Złotymi zgłoskami zapisali się też w wodnej historii muzyki Michał Zabłocki i Grzegorz Turnau - autorzy niezapomnianej piosenki o przemoczonej do suchej nitki ulicy Brackiej w Krakowie. Kto nie pamięta, niech koniecznie przypomni sobie teledysk. Powiedzieć, że to polskie "Singing in the rain" to tak, jakby nic nie powiedzieć.

Wodnych akcentów nie brakuje też w kinie. Pierwszy do głowy przychodzi oczywiście Karol Strasburger, który jako Józef Toliboski w ekranizacji "Nocy i dni" wchodzi do stawu po nenufary dla Barbary. Jest tez "Potop" Hofmana, ale tutaj za dużo wody nie uświadczymy. Co innego w pierwszym pełnometrażowym filmie Romana Polańskiego. Trudno byłoby nawet wymyślić dla niego jakiś "suchy" tytuł, zwłaszcza, że "nuż w bżuhu" ( dopisek dla hejterów - wiem, że poprawnie pisze się troszkę inaczej) zaklepali już futuryści. Ten sam problem miałby pewnie Don Pedro del Pomidorre (karramba!), którego pamiętamy z kreskówek o Smoku Wawelskim. Chociaż prawdę mówiąc, on akurat odnalazłby się także w krainie dreszczowców.

Na koniec mały dopisek z dużą dawką prywaty. Mam ogromne szczęście i przyjemność spotykać się z ludźmi, którzy działają na mnie jak kubek chłodnej wody na zmęczonego długą podróżą. Czasami nie muszą nic mówić: wystarczy po prostu, że są, że patrzą w oczy, uśmiechają się. Pomagają ochłonąć z codziennej nerwówki, odświeżyć głowę i wypłynąć na szerokie wody. Dodają sił, dodają energii i rozbudzają przekonanie, że warto dalej iść, dalej działać. Dają z siebie wiele w cudownie normalny i bezpretensjonalny sposób...

Jak najwięcej takich ludzi i takich spotkań Państwu życzę - nie tylko w święta.