Fajny film wczoraj widziałem. Czy momenty były? Oczywiście, ale nie w tym rzecz. A wspomniany film, choć został bezlitośnie (i w dużej mierze słusznie) zmasakrowany przez krytyków - obejrzeć warto. Już mówię, dlaczego.

Ona nie była taka grzeczniutka i nudna - pisze o księżnej Dianie, której losy od niedawna możemy oglądać na ekranach polskich kin, blogujący dla magazynu "Intelligent Life" krytyk Nicholas Barber. To bzdura i obraza dla jej pamięci - mówi o filmie oficjalna biografka księżnej, namówiona na rozmowę przez blogerkę Huffington Post Alison Winfield Burns. Wszyscy podkreślają, że twórcy obrazu z wdziękiem, determinacją i błogą nieświadomością weszli na minę. Nie dość, że porwali się na maksymalnie drażliwy temat i główną osią filmu uczynili intymną i ukrytą relację dwojga ludzi, to jeszcze dość jednoznacznie poszli w stronę - nie zawsze strawnego - melodramatyzmu. Diana nie mogła opowiedzieć tej historii po swojemu, doktor Khan zachował swoją wersję dla siebie. Od początku wiadomo było, że to będzie moralnie dwuznaczne przedsięwzięcie. Ale przynajmniej mogło być zajmujące - pisze Barber i niestety ma rację. Gdyby przyznawano Oscary za zmarnowane szanse, to reżyser "Diany" Oliver Hirschbiegel miałby statuetkę w kieszeni.

Prawie dwie godziny z "Dianą" trudno nazwać męczarnią. Film jest wizualnie dopieszczony, muzycznie też może zaskoczyć ( dla mnie miłym zaskoczeniem było "Ne me quitte pas" nieco zapomnianego ostatnio Jacquesa Brela). Jednak powiedzieć, że "Diana" pozostawia niedosyt to tak, jakby nic nie powiedzieć. Momentami bieda aż piszczy. Nieraz można odnieść wrażenie, że scenariusz konsultowała Katarzyna Grochola, a dialogi Paulo Coelho. Naomi Watts robi co może, ale może tak naprawdę niewiele. Koncepcja filmu (optymistycznie zakładając, że użycie takiego pojęcia jest w tym wypadku zasadne) robi z jej bohaterki cukierkową ciocię, która w pewnym momencie orientuje się, że nie brakuje jej seksapilu. Bywa cyniczna i wyrachowana, ale częściej jest po prostu naiwna i infantylna. Historia "Królowej Ludzkich Serc" zamiast przyciągać - odstręcza. A jej obraz spłyca się, a nie pogłębia.

Co w takim razie ratuje "Dianę" i sprawia, że warto jej poświęcić blisko 120 minut swojego cennego czasu? Jak każda przyzwoita bajeczka, obraz Hirschbiegela ma morał.

Gdy wyszedłem z kina, w myślach wciąż widziałem morze aparatów fotograficznych wycelowanych w główną bohaterkę. Nie filmową Dianę, patrzącą podczas wywiadu niczym słynny kotek "Co ja paczę?", nie jej sentymentalno-melodramatycznego kochanka, ale aparaty właśnie. Bezlitosne szeregi wiecznie gotowe do strzału, oślepiające błyski fleszy i niekończącą się symfonię na tysiące migawek.

Jeśli można z czymś - oprócz poczucia zawodu i skasowanego biletu - wyjść z projekcji "Diany", to przede wszystkim z przekonaniem, że rzeczy prywatne powinny pozostać prywatne. Warto, zwłaszcza w świecie otwartych granic, pamiętać o tym, że wolność to nie dowolność, a od globalnej wioski do globalnej wiochy tylko jeden krok.

Kiedyś Diana była wyjątkiem, w równym stopniu zadziwiającym, co niezrozumiałym. Jej przejścia z tłumami fotografów były dla przeciętnego zjadacza chleba czymś równie odległym, co perspektywa spaceru po powierzchni Księżyca. Dziś wszyscy jesteśmy paparazzi z naszymi cyfrówkami, smartfonami i tabletami. Polujemy sami na siebie, popadając w sieciowy ekshibicjonizm i bezlitośnie odzierając się z resztek prywatności. O co nam tak właściwie chodzi? Czy warto? Oczywiście, wydaje się nam, że nad tym panujemy. Ale przecież nie takie rzeczy się nam już w życiu wydawały...

Nie zamierzam namawiać do obrażania się na rzeczywistość, kasowania kont na portalach i wyrzucania smartfonów przez okno. Puste gesty są dobre dla polityków i wszelkiej maści szarlatanów, a przecież nie w tym rzecz. Rzecz w tym, żebyśmy zachowali proporcje, pozostali bardziej realni niż wirtualni, bardziej dotykalni niż klikalni... I mimo wszystko bądźmy też, albo chociaż bywajmy, prywatni. Nikt inny tego za nas nie zrobi.