Gdyby ktoś spytał mnie o najlepszego obecnie popularyzatora polskiej historii, bez wahania wskazałbym Michała Wójcika. Jego działalność śledzę od lat i wciąż jestem pod wrażeniem. Szacunek budzą nie tylko wiedza i umiejętności autora, ale także jego odwaga. W czym przejawia się ta ostatnia? W sięganiu po najtrudniejsze tematy. W nieuleganiu modom i trendom. W nieszukaniu skandalu i taniego poklasku. W dzisiejszych czasach to naprawdę bardzo dużo.

"Treblinka 43. Bunt w fabryce śmierci" Michała Wójcika trafiła do księgarń kilkanaście dni temu. Ja miałem możliwość przeczytać tę książkę jeszcze przed premierą. Było to naprawdę niezwykłe przeżycie.

Wydarzenia, które rozegrały się 2 sierpnia 1943 roku w obozie w Treblince to wciąż dość mało znana karta naszej najnowszej historii. Dobrze, że znalazł się ktoś, kto postanowił na nowo o nich opowiedzieć. W sposób poruszający i momentami przerażający. Ze świadomością przyzwyczajeń współczesnych czytelników, ale bez uproszczeń i tabloidyzacji. Bez wchodzenia w politykę i tanią publicystykę.

 Zapewne tak wygląda piekło. Stosy nagich trupów, powykręcane ciała uduszonych, sterty bezpańskich już rzeczy. Słowo "sterta" na ogół kojarzy się z wysoką na metr górą ubrań. Tymczasem w Treblince to były gigantyczne kopce. Do kilku metrów. Z daleka wyglądały jak wulkany - czytamy na jednej z pierwszych stron książki Wójcika. Autor zabiera nas na wyprawę do samego środka tego piekła. Odtwarza jego poszczególne elementy. Morderczą machinę pokazuje nam poprzez historie pojedynczych ludzi - oprawców i ofiar. I poprzez obrazy, które ciężko wyrzucić z głowy.

Właśnie na tym polegała misja. Na powierzchni niewiele mniejszej niż Stadion Narodowy w Warszawie należało zamordować prawie milion ludzi - to jeden z przykładów pokazujących, jak Wójcik przetwarza historyczne dane na obrazy działające na wyobraźnię współczesnego czytelnika. W innym miejscu czytamy: (...) przybywali o świcie, w środku nocy albo w samo południe. Każdy dokładnie zapamiętał porę, bo przecież ostatni krok w wagonie był również pierwszym w ich nowe życie. Zapamiętali godzinę, bo mieli jeszcze na rękach zegarki. A jednak wszyscy się mylili. Wysiedli na "peronie" o godzinie szóstej. Każdy z nich. Co do jednego. Dokładnie taką porę pokazywał wielki dworcowy zegar. Zawsze i o każdej porze. To fragment opisu fikcyjnego peronu w Treblince, który udawał normalną stację kolejową. Perfidna mistyfikacja oburza i przeraża tym bardziej, że dzięki skrupulatnemu opisowi czytelnik może niemalże dotknąć tej rzeczywistości. Poczekalnia nie była poczekalnią, ale jedynie magazynem na przedmioty, które właśnie zaczynały zmieniać właścicieli. Obok był rozkład jazdy. Kto miał chwilę, mógł poznać godziny odjazdów. Do Berlina, Wiednia, Warszawy czy Grodna. Tyle że stąd nigdy żaden pociąg pasażerski nie odjechał - opisuje Wójcik.

Książka pełna jest też obrazów absolutnie surrealistycznych, choć odtworzonych na podstawie źródeł. To choćby próba do wymyślonej przez Niemców gali, która odbywała się w pustej komorze gazowej. Więźniowie tańczyli tam "Menuet a-dur" Luigiego Boccheriniego. Poraża też wprowadzenie elementu rywalizacji przy paleniu zwłok. Jak w jakiejś fabryce podzielono tragarzy na grupy i każdej zapisywano na tablicy urobek - opisuje Wójcik. 

Jak w takich koszmarnych warunkach mógł narodzić się pomysł buntu? Jak udało się zrealizować ten karkołomny plan? Warto sięgnąć po książkę poznać tę historię w całości. I pamiętać o tych, którzy w sierpniowy dzień stanęli do niewyobrażalnej dla nas walki.

PS: Na koniec jeszcze refleksja i sugestia dla wydawcy książki. Może warto zainteresować tym tekstem świat filmu? Choćby Wojciecha Smarzowskiego, który swoim "Wołyniem" pokazał, że potrafi mówić o bardzo trudnej i bardzo bolesnej historii. Z pewnością pomogłoby to w upowszechnieniu pamięci o bohaterskich więźniach z Treblinki.