Szanowni Państwo! Jeśli za tydzień o tej porze nie zobaczycie na RMF 24 kolejnego odcinka subiektywnego przeglądu blogosfery, będzie to zapewne oznaczało, że w jednej z ciemnych uliczek królewskiego Krakowa dopadła mnie grupa wojujących feministek, oburzona tytułem tej notki. Czy słusznie oburzona? Trudno być sędzią we własnej sprawie, ale chyba nie… Zresztą, proszę przeczytać i ocenić we własnym zakresie.

Już początek tego tygodnia nie był łatwy dla miłośników spokojnej dyskusji na jakim takim poziomie. Trudno, by było inaczej, gdy w mocno rozerotyzowanych czasach newsem poniedziałkowego poranka jest - jakkolwiek by to nie brzmiało - elekcja Pupy. Chodzi oczywiście o Zdzisława Pupę - samorządowca z Podkarpacia, który już wkrótce pojawi się na Wiejskiej w zupełnie nowej, senatorskiej roli. Jeśli jeszcze dodamy, że jego głównym rywalem był Mariusz Kawa, sprawa staje się "boleśnie prosta", jak mawiał klasyk. Trudno się było spodziewać, by powyborcze dyskusje w sieci wyszły poza przerzucanie się mniej lub bardziej błyskotliwymi grepsami z podwójnym dnem. Czytaliśmy więc o miażdżeniu rywali Pupą, o tym, że Pupa jest nową twarzą, że lepsza Pupa niż Kawa, a nawet, że Pupa, niczym Hannibal, już ante portas...

Niewiele osób pokusiło się o jakąś głębszą, porażającą błyskotliwością analizę całej sytuacji. Jedni twierdzili, że w ogóle nie ma o czym gadać, a mimo to gadali. Przy 16-procentowej frekwencji Pupa został wybrany w zagłębiu prawicy ledwie 10 procentami głosów. 85 procent miało wszystko w pupie - pisał na Twitterze Paweł Wimmer, informatyk, komentator i specjalista od esperanto. Inni, tak jak były szef "Solidarności", a obecnie poseł PiS Janusz Śniadek, ograniczyli się tylko do podziękowań dla zwycięzcy. To budujące i dające nadzieję wszystkim, którym tradycyjne wartości, dobro wspólne i Ojczyzna leżą na sercu. Podziękowania należą się tym, którzy swoim oddanym głosem przyczynili się do tego zwycięstwa. Szczególne wyrazy wdzięczności kieruję zwłaszcza do członków i sympatyków "Solidarności" - pisał na blogu. Nie wiem, jak Państwo, ale ja dołożyłbym jeszcze na końcu: "Łubu dubu, łubu dubu, niech żyje nam prezes naszego klubu!". Jakoś tak się narzuca. Nie tylko ze względu na specyficzną stylistykę...

W tym samym czasie co sprawa Pupy, rozgrywała się dyskusja o innym szczególe anatomicznym reprezentanta Prawa i Sprawiedliwości. Że za dużo jak na jeden raz? Że monotonne to i pachnące koszarowym humorem? Też mi się tak wydawało... Okazuje się jednak, że właśnie w tej sferze duża część blogosfery czuje się jak ryby w wodzie. Ten fakt może cieszyć lub nie, ale trudno z nim dyskutować...

Powiedzmy sobie jasno - elementarne poczucie dobrego smaku nie pozwala na zacytowanie większości wpisów, które w związku z Hofmangate zalały twitterowe timeline’y. Zresztą kłamstwem nie będzie stwierdzenie, że w 90 procentach były one tak przewidywalne jak rozwój wydarzeń w niskobudżetowym filmie dla dorosłych. Kto się wyróżnił? M.in. politolog Błażej Poboży, który w krótkich i rzeczowych słowach opisał straszliwą karę, szykowaną najprawdopodobniej dla rzecznika PiS. Straci marną fuchę rzecznika i "za karę" zostanie wysłany do PE ;) Prosta polityka polska :( - stwierdził przytomnie. "Zwykłe chamstwo i prostactwo" orzekł dżentelmen, który kiedyś dziennikarkę zapraszał "nago i po winie" - zauważyła z kolei słynna Kataryna, przypominając niechlubne SMS-y autorstwa Janusza Palikota. Stężenie gęstniejącego w powietrzu absurdu celnie zdiagnozował niezastąpiony AszDziennik, którego zmyślone newsy dają często więcej radości niż te prawdziwe. Adam Hofman może i bywa irytujący częściej niż inni, ale ci, którzy go oskarżają, chyba nigdy nie byli w jednym pokoju z Anną Fotygą, gdy analizuje sytuację w Syrii - podsumował, powołując się na spreparowaną - przynajmniej taka jest wersja oficjalna - wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego.

Gdy przygasły dyskusje o anatomicznych walorach Prawa i Sprawiedliwości, pałeczkę z wdziękiem przejęła - by dzierżyć ją z uporem godnym lepszej sprawy - druga strona. I tak od pupy dosłownej i namacalnej przeszliśmy do upupiania w sensie metaforycznym. Trudno inaczej ocenić to, co zaprezentowali secesjoniści tygodnia - Jarosław Gowin i Jacek Żalek. I like Mondays - rzucił kokieteryjnie pierwszy z nich niedługo po ujawnieniu umiarkowanie sensacyjnej deklaracji o odejściu z PO. Drugi poszedł jeszcze dalej - najpierw poczuł w sobie ducha Jana III Sobieskiego, a później zadał twitterowiczom naprawdę urocze pytanie. Zdaniem TVP moje wczorajsze oświadczenie było chyba najkrótsze w historii polskiego parlamentaryzmu. Zgadzacie się? Oczywiście, doczekał się odpowiedzi, ale chyba trochę innych, niż te, na które liczył. Jaki ma sens to pytanie? Konkurs czy chęć zaistnienia? Czyżby zabrakło pomysłu? - to przykłady najdelikatniejszych reakcji. Jak widać, do euforii im raczej daleko...

Z czysto gombrowiczowskim upupianiem mieliśmy też do czynienia przy okazji związkowych Dni Protestu. Obie strony sporu zabrały się za to z porównywalnym zaangażowaniem. Jakby zupełnie nie dostrzegały, że ich teatrzyk robi na postronnych obserwatorach raczej mizerne wrażenie. Nie sztuka nabzdyczyć się i powiedzieć: "Nie rozmawiamy z terrorystami/szulerami etc.", podkreślając jednocześnie, że chce się coś zmienić. W końcu styl ma znaczenie nie tylko w skokach narciarskich. Nie wierzę w żaden masowy, spektakularny bunt społeczny, nie wierzę we wszechogarniające "obywatelskie nieposłuszeństwo", nie wierzę w wyjście Polaków na ulicę w wymiarze ogromnych wielusettysięcznych manifestacji. Nie wierzę zwłaszcza w trwałość tego typu protestu. Sarmaci nie Arabowie − u nas nie ma klimatu ani politycznego, ani w sensie pogody na okupowanie placów i ulic całymi dniami - przyznał na blogu europoseł PiS Ryszard Czarnecki. Szacun, panie pośle. Mimo wszystkich uwag i różnic, szacun - chciałoby się powiedzieć. Oburzenie oburzeniem, gniew gniewem, ale nie zapominajmy, że zmian władzy dokonuje się przy urnie, a nie na ulicy. Oczywiście, w kategorii "widowiskowość" głosowanie zdecydowanie przegrywa z paleniem opon - każdy powinien zdecydować, co go bardziej kręci.

No właśnie - każdy powinien zdecydować... Czy podobne zdanie padło choć raz z ust któregoś z bohaterów mijającego tygodnia? Słuchałem uważnie i do ostatniej chwili miałem naiwną nadzieję, że je usłyszę. W tej sytuacji mam nieodpartą ochotę na weekend według przepisu znalezionego na blogu reżysera i scenarzysty Piotra Wereśniaka: Nic nie czytać, nic nie pisać, nic nie słuchać i nic nie oglądać. Wyłączyć wszystkie ekrany i głośniki wokół siebie. Coś w rodzaju diety dla szarych komórek. Żeby nie żarły wszystkiego, co popadnie. Żeby trochę odpoczęły i zajęły się sobą. (...) W końcu mamy szansę na nasze własne, prywatne i intymne doświadczenie tego, co nas otacza. Bez innych ludzi mówiących nam, jak mamy patrzeć, doświadczać i myśleć. Brzmi kusząco, prawda?