Gdy w 2013 roku rozmawiałem z Agatą Trzebuchowską o "Idzie" Pawła Pawlikowskiego i nieśmiało jeszcze wtedy formułowanych zarzutach dotyczących rzekomej "antypolskości" tego filmu, nie podejrzewałem, że to określenie zrobi w kolejnych latach spektakularną karierę. Tak samo nie mogłem przewidzieć – bo nikt chyba nie mógł – że czekają nas niekończące się debaty na temat wielu równie abstrakcyjnych pojęć. Co znaczą słowa i sformułowania, którymi jesteśmy zarzucani z każdej strony? Czy w ogóle coś znaczą? Dobrze, że ktoś wreszcie się nad tym zastanowił.

Dwójka językoznawców - Katarzyna Kłosińska i Michał Rusinek - wydała niedawno książkę "Dobra zmiana, czyli jak się rządzi światem za pomocą słów". Nie należę do osób, które przesadnie ekscytują się polityką. Nie mogę więc powiedzieć, że sięgałem po tę pozycję z wypiekami na twarzy. Mimo wszystkich zastrzeżeń - o nich później - uważam jednak, że można znaleźć w tej książce co najmniej kilka wątków mocno dających do myślenia.

"Dobra zmiana" to w założeniu swego rodzaju słownik prezentujący najważniejsze określenia używane przez rządzących Polską w latach 2015-2019. Zaczynamy od "afery", a kończymy na "życiu". Po drodze mamy "mordy zdradzieckie", "ośmiorniczki", "ubeków", "uchodźców", "winę Tuska" i wiele innych sformułowań, które doskonale znamy z mediów i politycznych debat. Czego się o nich dowiadujemy? Jakie praktyczne wnioski płyną z językoznawczych analiz?


Poszczególne hasła zebrane w książce nie są opisane w sposób jednorodny - można to uznać zarówno za wadę, jak i za zaletę tej publikacji - wszystko jest kwestią gustu i oczekiwań, jakie mamy wobec "Dobrej zmiany". Jedno jest jednak stałe - autorzy za każdym razem starają się możliwie precyzyjnie sformułować definicję danego słowa lub wyrażenia. Co znamienne, bardzo często okazuje się to problematyczne. "O aferze można mówić wtedy, gdy przedsięwzięcie zostanie nazwane aferą i nagłośnione przez media" - zauważają autorzy. "Nazwa 'gender' i utworzony od niej przymiotnik 'genderowy' w języku 'dobrej zmiany' niosą bardzo negatywne wartościowanie i mają jeszcze bardziej nieprecyzyjne znaczenie - nie odnoszą się bowiem wyłącznie do płci kulturowej, lecz nazywają lub określają siłę niszczącą naturalny porządek świata, prowadzącą do zaprzeczenia polskości i jej naturalnym wartościom" - piszą w innym miejscu. Podobna diagnoza jeszcze mocniej wybrzmiewa w przypadku znanego z bilbordów hasła "Niech zostanie tak, jak było" i wszystkich jego wariantów. "Wyrażenie 'jak było' komunikuje wszystko, bo każdy może przypisać mu dowolną treść, i nie komunikuje niczego - z tego samego powodu. W istocie nie pełni więc funkcji komunikacyjnej - niesie treść tak rozmytą, że niemożliwą do wskazania. Ma jedynie - na mocy rytuału (...) kreować pewną wizję świata" - czytamy. Takich językowych koszmarków, które na dobre zadomowiły się w naszej debacie publicznej, jest niestety dużo więcej, a kolejne rosną jak grzyby po deszczu.

Wśród zabiegów, które demaskują Kłosińska i Rusinek, jest też m.in. arbitralne zawężanie (choćby w przypadku modnego ostatnio "suwerena") i poszerzanie znaczeń danych słów czy wyrażeń. Kolejna sprawa to przydawanie cech naukowych pojęciom - w najlepszym wypadku - publicystycznym, które z nauką nie mają i nigdy nie miały niczego wspólnego. Jednak umiejętnie wpleciona tu i tam "ideologia", "pedagogika" czy inne mądre słowo - obecnie rządzący mają do nich wyraźną słabość - potrafi zamieszać w głowie odbiorcy i dać mu do zrozumienia, że ma do czynienia z czymś poważnym i wiarygodnym.  

Kolejną kwestią wartą wspomnienia jest wskazanie przez autorów książki kilku wywiedzionych z czasów słusznie minionych sformułowań i konstrukcji, z lubością stosowanych przez obecnie rządzących. Jak łączą to z deklarowanym radykalnym antykomunizmem? To pozostaje ich słodką tajemnicą. Jednym z takich zrytualizowanych już haseł o komunistycznym rodowodzie jest chociażby "ulica i zagranica". "Posłużył się nim w przemówieniu sejmowym Zenon Kliszko, zaufany człowiek Władysława Gomułki" - piszą autorzy książki. Jak tłumaczą, była to odpowiedź na interpelację złożoną przez posłów koła "Znak" w marcu 1968 roku dotyczącą represji wobec studentów, którzy protestowali po zdjęciu z afisza "Dziadów" Kazimierza Dejmka. "Do kogo posłowie 'Znaku' kierowali swą interpelację? Czy do rządu? Nie! Do ulicy i do zagranicy" - mówił Kliszko. Brzmi znajomo?

"Dobra zmiana" jest dosyć smutną diagnozą nie tylko rzeczywistości politycznej, ale też realiów medialnych. Duża część z cytowanych w książce tytułów, nagłówków czy owianych legendą telewizyjnych pasków byłaby jeszcze kilka lat temu nie do pomyślenia. Nie trzeba być językoznawcą ani medioznawcą, by dostrzec, jak wiele jest w nich ukrytego wartościowania, manipulacji czy mówiąc wprost - łopatologii, na którą żaden dobry rzemieślnik nie powinien sobie pozwalać. Z szacunku do odbiorcy i siebie samego. Przykry jest też fakt, że duża część politycznego pustosłowia i niemal magicznych zaklęć, które pokazują autorzy książki, jest bezrefleksyjnie powielana w imię oglądalności i klikalności. Jakimś promyczkiem nadziei jest rozwijanie się nad Wisłą portali, które zajmują się fact checkingiem. Dzięki nim pewne absurdy i aberracje mogą być na bieżąco demaskowane i konfrontowane z faktami.

Jak wspomniałem na wstępie, mam wobec "Dobrej zmiany" kilka zastrzeżeń. Sama koncepcja książki - zbadanie języka rządzących i ich sympatyków - jest z pewnością świetnym zagraniem marketingowym. Wynika z niej jednak coś, co jest dla mnie problematyczne - obcujemy z pewnym wycinkiem rzeczywistości. Tak, jakby manipulowanie językiem w polskiej polityce zaczęło się 4 lata temu i zajmowała się nim tylko jedna strona sporu i jej medialni poplecznicy. Czy druga strona ma czyste ręce i czyste sumienie? Śmiem wątpić. Wielokrotnie widziałem w mediach dalekich od sympatii dla rządzących nagłówki, których ideologizacja i wiecowość budzi w najlepszym razie zdziwienie i zakłopotanie, a w najgorszym - niesmak. I nie mogę zgodzić się z tezą, że tylko jedna strona przebiera agitację i tanią publicystykę za obiektywne newsy.

Z chęcią sięgnąłbym po analizę języka polskiej polityki i mediów w latach 2015-2019 obejmującą wszystkie strony sporu. Byłoby to bez porównania bardziej skomplikowane zadanie i książka musiałaby być znacznie obszerniejsza, ale ostatecznie miałaby o wiele mocniejszy przekaz. Można byłoby w niej przeanalizować język polskiej debaty i procesy w nim zachodzące z wielu perspektyw, zwrócić uwagę na aktorów pierwszo- i drugoplanowych, na różne strony sporu, które wzajemnie na siebie wpływają. Nie trzeba być językoznawcą, by wiedzieć, że zjawiska zachodzące w języku nie funkcjonują w próżni. Styl formułowania komunikatów przez jedną stronę jest zawsze jakąś reakcją na język oponentów.

Co jeszcze zgrzyta mi w "Dobrej zmianie"? Świadomość tego, że jeden z jej autorów - Michał Rusinek - ma na swoim koncie występy w spotach wyborczych przedstawicieli największej partii opozycyjnej. Pamiętam choćby limeryk dla Bogdana Klicha czy sceny na krakowskiej ławeczce z Rafałem Trzaskowskim. Oczywiście, ma do tego prawo, jednak gdy przystępuje do analizy języka rywali tych, z którymi jawnie sympatyzuje, sytuacja staje się lekko dwuznaczna i rodzi pytania o możliwość wyjścia z roli bezstronnego naukowca. Nie twierdzę, że z tej roli ostatecznie wyszedł, ale czytając książkę miałem z tyłu głowy wspomniane klipy. I wzmagało to moją czytelniczą czujność.