No i stało się! Ideał sięgnął bruku, a w zasadzie murawy. Polski rząd upadł, choć niektórzy twierdzili, że to niemożliwe, bo od dawna już go nie ma. Upadł, bo gdy przewraca się premier, to ciągnie za sobą cały gabinet. Tak to już jest. Taka jest anatomia upadku.

Seria niefortunnych zdarzeń


Pierwsze sygnały tego, że z Donaldem Tuskiem jest coś nie tak, pojawiły się już na początku tygodnia. Szef rządu 39-milionowego kraju w centrum Europy wystąpił na konferencji prasowej z minister edukacji Krystyną Szumilas i z... nianią. Z natury tolerancyjni internauci mieli problem z zaakceptowaniem tego faktu. Nie przekonało ich nawet to, że to nie jakaś pierwsza lepsza, ale sama Superniania. "Za tydzień Sławomir Nowak i Bob Budowniczy, za dwa Bogdan Zdrojewski z Justinem Timberlakiem"- przewidywał na Twitterze bloger Michał Olech. "Może problem między Kościołem a rządem ws. finansowania pomoże rozwiązać Ojciec Mateusz?" - pytał politolog Bartek Machnik. "Tusk potrzebuje Superniani do opieki dla siebie i swoich ministrów. Ich pomysły są coraz bardziej niebezpieczne, więc ktoś musi się zacząć nimi opiekować" - sugerowała na Facebooku posłanka Jadwiga Wiśniewska z Prawa i Sprawiedliwości. Całe szczęście, nie było tak źle, jak mogłoby być i szef rządu nie został uraczony słynnym karnym jeżykiem.  

Kolejny wizerunkowy upadek Donald Tusk zaliczył przy okazji sprawy Jana Rokity. Gdy okazało się, że niedoszły premier z Krakowa jest już byłym członkiem Platformy, posypały się oskarżenia o małostkowość i PR-ową nieporadność. Z powodu 300 złotych wyrzucić ikonę, autora słynnych słów o Nicei lub śmierci i jeszcze słynniejszych o bijących Niemcach? To nie brzmi dobrze, to nie może się sprzedać. Zwłaszcza w sytuacji, gdy wyrzucony i porzucony Jan bez Platformy boryka się dodatkowo z poważnymi kłopotami finansowo-sądowymi.     

"Z zaniepokojeniem przyjąłem decyzję sądu, w wyniku której przez komornika wszczęte zostało postępowanie egzekucyjne wobec Jana Rokity, byłego posła na Sejm RP. Moją wątpliwość budzi nie tylko merytoryczne uzasadnienie wyroku, ale rozmiar <kary> (350 tys. zł) absolutnie nieproporcjonalny do <winy>" - pisał na blogu Patryk Jaki, czyli ojciec chrzestny niesłusznie zapomnianej samicy karaczana brazylijskiego Patrycji Której, która po pewnej sejmowej debacie zasiliła grono fachowców urzędujących w ministerstwie transportu. "Rokita nie ma z czego żyć, a PO go wyrzuca za niepłacenia składek! Skandal!" - grzmiał Janusz Palikot. Z byłym politykiem solidaryzował się nawet - również były - poseł Ligi Polskich Rodzin Krzysztof Bosak. "Uuuu, ale smutna historia z tym Rokitą. 350 tysięcy piechotą nie chodzi. Trzeba uważać co się mówi :/" - stwierdził sentencjonalnie na Twitterze.

Dramatyczne opowieści Rokity wygłaszane w malowniczej włoskiej scenerii zdecydowanie nie trafiły do polityków z lewej strony sceny. "Rokita kłamie, twierdząc, że płaci za zbrodnie stanu wojennego. Płaci za własne słowa. I pomyśleć, że kiedyś brano go za poważnego polityka" - pisała Joanna Senyszyn, nad którą Rokita istotnie ma tę przewagę, że kiedyś brano go za poważnego polityka. "Krętacz Rokita podobnie jak w sejmowej komisji śledczej do sprawy Rywina kłamie jak najęty. Ani grosza dla notorycznego kłamcy!" - apelował Leszek Miller. Jak widać, było ostro i stanowczo, ale i tak nikt nie przebił europosła Marka Siwca. Jeden z ojców założycieli Europy Plus bynajmniej nie podszedł do sprawy Rokity z ojcowską czułością. "Marny koniec bezzębnego lwa salonów politycznych" - pisał o niedoszłym premierze na swoim blogu. "Prawomocnie winny jest pieniądze człowiekowi, którego kłamliwie obraził. To mniej więcej tak, jakby nie płacił podatków, nie spłacał pożyczki, krótko mówiąc: przestępstwo pospolite i mało polityczne" - tłumaczył, pozbawiając całą historię romantyczno-cierpiętniczej otoczki.  

Gdy już wydawało się, że premier i jego Platforma wykorzystali limit niezręczności, wpadek i innych niefortunnych zdarzeń, rzecznik rządu poinformował o kontuzji swojego szefa. To pewnie goleń, jak kiedyś u Kwaśniewskiego - sugerowali internauci. Gdzie był Grzegorz Schetyna? - zastanawiali się inni. Co symptomatyczne, okazało się, że powodem urazu był "niefortunny kontakt" z piłką. Biedny premier! Nie dość, że wokół Schetyny, Gowiny i inne Godsony, które nie kontaktują zupełnie, to jeszcze kontakty z piłką nienajlepsze! Dziki kraj, jak mawiał klasyk. Dziki kraj!

"Rozmowy kontrolowane" made in USA

Gdy my emocjonowaliśmy się Rokitą, Tuskiem i Gronkiewicz-Waltz, za Oceanem trwała burzliwa dyskusja o programie PRISM. Edward Snowden, młodzieniec o wyglądzie niewiniątka, okazał się być twardym orzechem do zgryzienia dla amerykańskich służb. Trudno było ignorować jego rewelacje, a gdy w świat poszedł pierwszy oficjalny komentarz, to ruszyła lawina polemik, pytań, luźnych nawiązań i mniej lub bardziej spiskowych teorii.

"Snowden to nie bohater, ale pretensjonalny narcyz, który powinien trafić do więzienia" - przekonywał na blogu Jeffrey Toobin z "New Yorkera". "To, co zrobił, mówi więcej o jego ego, niż o sumieniu. Ujawnił tajemnice w przekonaniu, że wyjdzie z tego coś dobrego. Teraz wszyscy musimy mieć nadzieję, że myśląc w tej sposób, miał rację" - podkreślał. Jonathan Capehart z "Washington Post" przyznał na swoim blogu, że ma problem z oceną postępowania byłego agenta. "Chciałbym wzbudzić w sobie podziw dla mistrza-samouka rządowej jawności. Niestety, nie umiem tego zrobić" - stwierdził. Swój ambiwalentny stosunek do Snowdena wyjaśnił spokojnie i, co rzadko zdarzało się w komentarzach do tej sprawy - bez nachalnego politykowania czy ideologizowania. "Nasza władza jest wybierana spośród obywateli, przez nich i dla nich. Musi służyć ludziom również w tych kwestiach, co do których ci ostatni zgadzają się na niepełną wiedzę. To właśnie szpiegostwo i różne metody dbania o nasze bezpieczeństwo" - napisał. Jednocześnie podkreślił, że niepełna wiedza nie jest równoznaczna z niewiedzą. A co ciekawe, pewną wiedzę na temat inwigilacyjnej działalności Agencji Bezpieczeństwa Narodowego Amerykanie mogli mieć już od bardzo dawna. Capehart zauważył bowiem, że pierwsze informacje o działaniach tego typu pojawiły się już w 2006 roku, ale nie wywołały tak burzliwej debaty jak fakty ujawnione przez młodego agenta. "Snowden wywołał debatę - trzeba mu to oddać, ale tylko to" - podsumował bloger.

Poważne analizy poważnymi analizami, ale anglojęzyczni użytkownicy blogosfery nie mogli sobie odmówić potraktowania afery wokół PRISM na wesoło. Sieć zapełniło mnóstwo okolicznościowych memów, a na Twitterze wielką karierę zrobiła zabawa w wymyślanie nowego motta administracji Baracka Obamy. W większości przypadków hasła zgłaszane przez internautów opierały się na słynnym "Yes, we can!", dzięki któremu Obama trafił do Białego Domu. "Tak, My możemy. A Wy nie możecie nic z tym zrobić" - pisał Tim Stanley z "Guardiana". "Na szczęście większość moich wyborców jest zbyt młoda, by pamiętać aferę Watergate" - sugerował wcielając się w Obamę użytkownik o znaczącym nicku "Liars Never Win". Pojawiły się też propozycje utrzymane w bardzo kategorycznym tonie. "Zamknijcie się, albo my zamkniemy Was", "Dron w każdym garażu, pluskwa w każdym telefonie", "Gdyby nie podwójne standardy, nie przestrzegalibyśmy żadnych standardów" - to tylko kilka z długiej listy celnych propozycji, które pojawiły się pod tagiem #NewObamaAdministrationMotto. Przeglądający sieć amerykańscy agenci musieli mieć niezłą radochę. W końcu ktoś dostrzegł ich pracę, docenił i dowartościował. W końcu agent też człowiek i jak każdy, potrzebuje miłości.

Tajniacy wszystkich krajów! Spies of all nations! Jeśli czytacie te słowa, to wiedzcie, że o was pamiętamy. Dostrzegamy - trudno tego nie zrobić - wasze wysiłki. Współczujemy długich godzin spędzonych na czytaniu naszych e-maili i wpisów na Facebooku... Dlatego mamy propozycję - zróbcie sobie wakacje! Naprawdę, nie obrazimy się.