Rok temu futbol zapanował w Polsce. Dziennikarze zaglądali piłkarzom nawet do talerzy, kibice czatowali przy hotelu w nadziei na upragniony autograf, eksperci w każdym niemal domu spierali się o skład reprezentacji, kadrowicze żyli jak pączki w maśle mając do dyspozycji wszystko, co zapragnęli. Niestety. Rozdęty balon oczekiwań pękł po trzech meczach. Co dziś z niego zostało?

Pytanie czy to piłkarze zawiedli, czy może liczyliśmy na zbyt wiele jest dziś bardziej aktualne niż tuż po mistrzostwach. Oczywiście wówczas kadrowiczom było głupio, przepraszali kibiców, mieli poczucie ogromnego zawodu. Jak i wszyscy. Jednak z perspektywy dwunastu miesięcy tamte występy wyglądają nieco inaczej. Możemy sobie bowiem porównać grę Polaków z Euro z grą Polaków w eliminacjach do mistrzostw świata. Porównanie nie wypada dobrze dla kadry Waldemara Fornalika. Nowy selekcjoner objął zespół w trudnym momencie. Miał mało czasu na zmotywowanie piłkarzy do walki o mundial. Eliminacje zaczął z mozołem ciułając punkty z Czarnogórą i Mołdawią. Przełomem miał być mecz z Anglią. Remis po dobrej grze okazał się chyba szczytem możliwości tej drużyny. Zresztą przypominał on trochę mecz z Rosją na Euro. Wówczas też graliśmy dobrze, ale także nie potrafiliśmy wygrać. Bohaterskie, ale niewiele dające remisy to nasza specjalność?

Od starcia z Anglią na Narodowym zsuwa się po równi pochyłej. Urugwaj, Irlandia, Ukraina. Z tymi drużynami nie stać nas było nawet na bohaterski remis. San Marino i Liechtenstein jeszcze udało się pokonać.

Wiele już pisano o Fornaliku, o tym jak jego zalety szybko zaczęto postrzegać jako wady. Okazuje się bowiem, że selekcjoner nie może być tylko spokojny, ułożony czy wręcz grzeczny. Musi umieć współpracować z gwiazdami, ale też huknąć kiedy trzeba. Musi być przywódcą grupy. Tymczasem Fornalik nie reagował zbyt skutecznie na niejasne zagrywki działaczy i piłkarzy w sprawie Obraniaka. Ba, sam go nie wpuścił od początku meczu z Ukrainą. W efekcie kadra straciła zawodnika co najmniej ponadprzeciętnego. Jasnych i stanowczych decyzji brakuje także w innych kwestiach. A czy ktoś dziś potrafi wskazać przywódcę polskiej reprezentacji?

Kibice też mają swoją cierpliwość. Ostatnie dwa mecze miałem okazję oglądać na stadionie. Narodowy przy okazji starcia z San Marino był jeszcze wypełniony, ale to raczej zasługa pakietowych biletów na dwa mecze - z Ukrainą i właśnie z San Marino. O ile kibiców na trybunach było sporo, o tyle doping był mierny. Co więcej zagrania Polaków często wzbudzały śmiech, a z krzesełek rozlegały się gwizdy. Sparing z Liechtensteinem na stadionie Cracovii to już zupełny piknik.

Reprezentacja gra niepoważnie i staje się niepoważna. Coraz trudniej na serio brać wypowiedzi trenera, piłkarzy. Kiedy po żenującym spotkaniu z Liechtensteinem Adrian Mierzejewski mówi - no można było strzelić więcej goli, ale wygraliśmy, wiadomo, dwa - zero, a selekcjoner dodaje, że był to pożyteczny sprawdzian, to człowiek łapie się za głowę. Kiedy po raz kolejny słyszymy, że zawodnicy dali z siebie wszystko, to chociaż raz wolałbym, żeby nie dali wszystkiego, ale żeby wygrali ważny mecz.

Oczywiście są jeszcze szanse, są nadzieje, ale ile jeszcze razy będziemy musieli od połowy eliminacji liczyć punkty, patrzeć jak grają rywale i liczyć na cud. Dlaczego pułap naszych oczekiwań wyznacza ciągle rok 1974 i 1982, skoro pułap możliwości piłkarzy jest dużo niższy? Najprościej było zweryfikować nasze nadzieje i nie liczyć na nic. Wówczas czasem mielibyśmy miłą niespodziankę. Tylko że kiedy jedenaście biało czerwonych koszulek pojawia się na murawie, kiedy kibice wstają z miejsc składając ręce do oklasków, kiedy widzisz rząd piłkarzy, a z głośników rozbrzmiewa Mazurek Dąbrowskiego, to trudno na nic nie liczyć...