Wcale nie jest mi do śmiechu. Fakt, że polski klub po raz kolejny potyka się o własne nogi i to na początku drogi do piłkarskiej elity, czyli Ligi Mistrzów, powoduje, że ja po raz kolejny zastanawiam się nad tym, czy wybrałem dobry zawód. W sumie praca powinna przynosić satysfakcję, a to co widzę i słyszę jako dziennikarz, ale też kibic, coraz częściej wywołuje torsje.

Levadia, Cementarnica, Valerenga i Fylkir - to kluby, które w ostatnich latach uświadomiły polskim odpowiednikom, że w piłce wszystko jest możliwe. Rundy pierwsze, wstępne, eliminacyjne, kwalifikacyjne. To poziom, do którego musimy się zniżać. I który coraz częściej staje się poziomem nie do przejścia. Szczytem, a nie dnem.

Prezes Wisły Marek Wilczek po przegranym rewanżu z Levadią pytany o ewentualną dymisję trenera powiedział, że Maciej Skorża ma dalej trenować drużynę, bo jego celem jest mistrzostwo Polski. To mniej więcej tak, jakby szefowie BMW Sauber powiedzieli Robertowi Kubicy - stary to nic, że po raz kolejny wypadłeś z toru tuż po starcie, twoim zadaniem jest wsiąść do bolidu. I tyle.

Tytuł mistrza Polski przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Nasza ekstraklasa jest tak marna i mizerna, że nie zasługuje na swoją nazwę. A ja muszę zacząć się przekonywać, że polskie kluby nie zasługują na nerwy, wiarę i emocje. Ich nieudolność w dawaniu kibicom jakiejkolwiek przyjemności jest niesłychana.

PS. Żeby nie było - kompromitujące porażki polskich klubów nie są rzeczą szczególnie nową. To był bodajże 1989 rok. Byłem wtedy zafascynowanym piłką nastolatkiem, a Ruch Chorzów zdobył swoje ostatnie mistrzostwo Polski. W pierwszej rundzie Pucharu Europy Mistrzów Krajowych (poprzednik Ligi Mistrzów) niebiescy trafili na CSKA Sredec Sofia. W Chorzowie padł remis 1-1. Przed rewanżem w Przeglądzie Sportowym pojawił się nagłówek: "Chyba przeskoczymy". W rewanżu Bułgarzy wygrali 5-1...