„Mam zaszczyt przedstawić naszego założyciela i tego, który pokonał raka. Przed wami Lance Armstrong!” – wykrzyczał Doug Ulman z fundacji Livestrong. Po jego słowach były kolarz wyszedł na scenę w Austin w Teksasie i dostał owację na stojąco. Jakby nigdy nic się nie stało.

Gdy na jaw wychodziły kolejne szczegóły dopingowego procederu, którego mózgiem miał być Armstrong, czułem się zdruzgotany. Oczywiście, i wcześniej trudno było wierzyć w czystość peletonu, kiedy co chwilę któryś z jego członków wpadał na kontroli antydopingowej. Ale Armstrong był kimś więcej niż kolarzem. Był symbolem dyscypliny, symbolem zwycięskiej walki, nie tylko sportowej. Nigdy nie byłem jego wielkim fanem i podczas Tour de France dopingowałem (sic!) jego rywali. Ale też byłem pełen uznania dla jego osiągnięć.

Powiedzieć, że zabolało, to jak nic nie powiedzieć. Te wszystkie "jointy", "masło", lodówki z krwią, strzykawki w puszkach, akcje przemytnicze na granicy to bolesne świadectwo stanu współczesnego sportu - tak, sportu, bo nikt nie przekona mnie, że doping ogranicza się do kolarstwa. Złudzeń już nie ma. Pantani, Ullrich, Basso, a ostatnio nawet Schleck i Contador. Jak teraz uwierzyć, że El Pistolero jadł tylko skażoną wołowinę? Jak w ogóle w cokolwiek uwierzyć?

Nie wiem, co kierowało ludźmi, którzy oklaskami powitali Amstronga w Teksasie. Może po prostu witali nie kolarza, ale założyciela fundacji. Wspaniałej fundacji, która w kilkanaście lat zebrała pół miliarda dolarów i zrobiła wiele dobrego. Nie zrobiłaby nic bez legendy Armstronga, a tej nie byłoby bez koksu... Co za paradoks!

Sytuacja Armstronga, jego kolegów i całej kolarskiej braci przypomina mi aferę korupcyjną w polskiej piłce. W peletonie brali wszyscy. Ten, kto nie brał, nie miał szans; biorąc, nie miał gwarancji na sukces, a tylko wyrównywał szanse. W polskiej lidze było tak samo, tylko, że wszyscy dawali.

PS. W peletonie mówią, że dziś dopingu już nie ma. W polskiej lidze mówią, że dziś korupcji już nie ma...