Hasło "bez fajerwerków" nabiera nowego znaczenia. W tym roku kolejne polskie miasta deklarują, że w Sylwestra nie będzie u nich zorganizowanego pokazu pirotechnicznego. Coś ewidentnie zaczyna się zmieniać.

Bez fajerwerków. Bez szału. Przeciętnie. A nawet i słabo. Gdy ktoś mówi, że coś było "bez fajerwerków" przeważnie ma myśli, że go nie porwało, nie zachwyciło. Ot takie, powiedzmy, dyplomatyczne wyrażenie niezadowolenia lub co najmniej braku zadowolenia. Jednak, zwłaszcza pod koniec roku, to sformułowanie brzmi inaczej. Nie słabo, a odpowiedzialnie. Nie przeciętnie, tylko odważnie. Albo nawet rozsądnie.

Wrocław, Słupsk, Sosnowiec czy Białystok. Między innymi o tych miastach media pisały już rok temu. Właśnie z tego powodu, że fajerwerków w Sylwestra miało tam nie być. Słupsk zresztą - jeśli się nie mylę - był tutaj prekursorem. W tym roku do tej listy na pewno dołączą Gdańsk i Gdynia, gdzie zapowiedziano już, że zamiast strzelania będą pokazy laserowe. Rozliczając całe Trójmiasto... czekamy jeszcze na Sopot. Ważą się losy sylwestrowego pokazu na molo, ale bez względu na to, czy się on odbędzie czy nie, miasto i tak szykuje akcje społeczną. Chce zachęcać mieszkańców i tych, którzy do Sopotu przyjadą żegnać stary rok i witać 2019, by nie kupowali środków pirotechnicznych i nie używali ich na własną rękę. Mimo, że prawa pozwala.

Cieszą mnie te zmiany w miastach, choć i tak zawsze uważałem, że to nie profesjonalne, zorganizowane pokazy są największym złem, a właśnie działalność "indywidualnych użytkowników". Tym bardziej - moim skromnym zdaniem - chwalić należy akcję sopocką. I także te miasta, które - z góry - dają przykład odpowiedzialnego podejścia. W Gdańsku to będzie pierwszy raz "bez fajerwerków", ale już doświadczenie Jarmarku św. Dominika pokazało, że śmiało pokaz pirotechniczny można zastąpić laserowym. W wakacje się udało, to uda się i pod koniec roku. Jarmark się odbył i nikt nie płakał.

Nikomu bronić zabawy nie zamierzam, jednak zawsze mój niepokój budził "pan Heniek", który razem z sąsiadami (i potomstwem), w różnych stanach świadomości, na środku osiedla, dawali wspólnie wielogodzinne, indywidualne pokazy "szczelania". Przez lata pracy niejeden materiał o efektach nieodpowiedzialnej zabawy musiałem przygotować. Sam mam kolegę, który częściowo stracił słuch, bo ktoś rzucił w jego kierunku petardą i akurat wybuchła tuż przy uchu.

W tym wszystkim nie chodzi tylko o zwierzęta, które ewidentnie cierpią z tego powodu i jeśli ktoś tego nie rozumie... cóż. Jeszcze gdyby to strzelanie ograniczało się do okolic północy, to było by pół biedy. Gdyby trwało chociaż jedynie pół nocy, też. Ale przeważnie zaczyna się kilka dni przed sylwestrem, kończy kilka po Nowym Roku, a sam 31 grudnia i 1 stycznia, zwłaszcza w dużych miastach, są dosłownie nie do wytrzymania. Dla mnie to zjawisko, które staram się zrozumieć od lat. Bezskutecznie. I może już nigdy nie zrozumiem. Bo nie będę musiał? Jest jakaś nadzieja. Nowy rok to tylko nowa data. Upływu czasu huk nie zagłuszy.