Ja już naprawdę nie pamiętam, jak się nazywał. Był mały, gruby, łysy i w kieleckim "żeromszczaku" uczył nas języka rosyjskiego. Był rok 1963. Ja, uczeń I klasy LO z małej wsi spod miasta, byłem wówczas na innym etapie.

REKLAMA

To wielkie sukcesy kolarzy kieleckiej SHL - młodszym wyjaśniam, że to ta fabryka, która produkowała m.in. kultową pralkę "Frania" i niemniej kultowe motocykle walczące o palmę pierwszeństwa z produktem znanym pod nazwą WSK. Oprócz tego robiła różne tajne rzeczy. To o niej Bohdan Smoleń mówił, że nie może powiedzieć, co produkuje, ale może poinformować, że płacą mu 5 złotych od bombki.

Ale to nie dlatego byliśmy z niej dumni. Jak każda socjalistyczna fabryka miała swoją reprezentację sportową i do dziś nie wiem dlaczego, ale trafiło na kolarstwo. To czasy godnych następców Stanisława Królaka, spośród których wyróżniali się kolarze SHL: Marian Forma, Czesław Kosela i inni pożeracze kilometrów. Ja zatem - wysiłkiem całej rodziny - nabyłem rower marki "Favorit" (to czeska Śkoda w ramach rezerw produkcyjnych, oprócz czołgów, produkowała takie rzeczy) i zacząłem się ścigać. 17 km z mojej wsi do szkoły zajmowało mi 30 minut (autobus jechał 40), a do dziadków do Bodzentyna jeździłem tam i z powrotem 94 km, prawie co niedziela. Już się widziałem wygrywającego etapy Wyścigu Pokoju, a może nawet cały Wyścig. Zapisałem się więc do tego klubu i ostro trenowałem w oczekiwaniu na kieleckie, krajowe i światowe sukcesy.

I wtedy pojawił się ten mały rusycysta, który złośliwie postawił mi dwóję na okres. A czasy były takie - jak to za komuny - że po każdym okresie trzeba było do Klubu przynieść zgodę na treningi. Ta była możliwa pod warunkiem nieposiadania oceny niedostatecznej. Rusycysta położył więc kres mojej karierze sportowej. Polska straciła wybitnego cyklistę. Niestety, nieodwracalnie.