Co tu dużo mówić, perspektywa 500 złotych dla rodziców posiadających co najmniej dwójkę małoletnich dzieci podoba mi się bardzo. Zarówno jako element programu wyborczego, jak i jako wyraz idei państwa, które jakoś sobie próbuje radzić z kryzysem demograficznym. Ale - moim skromnym zdaniem - nie całkiem o demografię tu chodzi. Gdyby tylko o to chodziło, to pomoc mogłaby być skonstruowana tak jak w PRL-u: 200 zł na pierwsze dziecko, 300 na drugie, 500 na trzecie. Siła motywacyjna takiej konstrukcji pomocy państwa byłaby większa, a koszty mniej więcej takie same.

REKLAMA

Gdyby tylko o demografię chodziło, szukałbym programu nieco innego. Weźmy dla przykładu mój ulubiony Tarnów. Jest tam ok. 11 tys. uprawnionych do tej pomocy. Koszt tej pomocy to netto ok. 66 mln złotych rocznie plus koszty administrowania tym programem (trzeba będzie zatrudnić ok. 20 osób, czyli - mniej więcej - jeszcze milion). Gdyby dać te pieniądze prezydentowi Tarnowa, to zapewne każde dziecko miałoby miejsce w żłobku i przedszkolu, a wszyscy uczniowie mieliby za darmo śniadanie i obiad, starczyłoby też na pielęgniarkę w każdej szkole. Zatrudniono by dodatkowo ze 100 osób bezpośrednio pracujących na rzecz dzieci. Liczę to tak "po łebkach", ale wiele się chyba nie mylę. Nie było też problemu, która rodzina pomoc dostanie i na co ją przeznaczy. Tymczasem w ogóle takiej alternatywy nie rozpatrywano, nie zastanowiliśmy się, który wariant byłby bardziej demograficznie efektywny.

O co więc może chodzić, z czego być może nie zdają sobie sprawy autorzy i zwolennicy tego programu. Otóż, czytam to następująco. Polacy, od dłuższego czasu znajdują się w pułapce niskich dochodów. Malejąca od pewnego czasu siła złotówki (idźcie do Media Marktu i porównajcie ceny sprzed pół roku), wciąga nas w tę pułapkę jeszcze bardziej. Kiedyś Prezes NBP-u Marek Belka wprost sformułował pogląd, że są potrzebne poważne podwyżki wynagrodzeń, bo inaczej maleć będzie konsumpcja i przestanie napędzać gospodarkę, a konsekwencje tego stanu rzeczy odczujemy dość boleśnie.

Trzeba więc ten program potraktować jako inwestycję konsumpcyjną, zastępczą formę wzrostu dochodów polskich rodzin. Na rynek - poprzez tego rodzaju inicjatywę - trafi ok. 22 mld złotych rocznie - z których ponad 4 mld wróci do budżetu (podatki, akcyza), reszta pójdzie na zakup dóbr konsumpcyjnych. I to jest OK. Zyskają dzieci, zyskają rodziny wielodzietne, z których wiele klepie biedę. Zyskamy wszyscy, bo producenci tych dóbr dostaną poważny zastrzyk gotówki, dla wzrostu produkcji zatrudnią nowych ludzi albo popracują nad wzrostem wydajności. Albo - wprost przeciwnie - wzmogą eksploatację pracowników. To już gorzej, bo przed taka ewentualnością w ogóle nie jesteśmy zabezpieczeni.

Ale jest jeszcze jedno ale. Rocznie na ten program mamy wydawać ok. 22 mld złotych. Jestem tu pesymistą, podobne programy funkcjonują w Europie i nigdzie nie przyniosły oczekiwanych efektów. Tak więc ta kwota nie będzie się zwiększać i co roku trzeba mieć te 22 mld. Netto - uwzględniając wspomniane podatki i akcyzy - ok 18 mld. Trzeba je mieć, bo nie wyobrażam sobie siły politycznej, która to świadczenie by zlikwidowała. Będzie ono w Polsce na zawsze. Chyba, ze inflacja osłabi jego znaczenie (na co niektórzy "finansiści" zdaje się liczą). Ale co roku te 18 mld mieć trzeba. W tym roku mamy 9 mld ze sprzedaży LTE i zysk NBP jest b. wysoki: ok. 8,5 mld. Czyli na te wydatki - obojętnie czy zaczniemy je w kwietniu, czy od stycznia - starczy. Ale w latach następnych LTE już nie będzie, a i zysk Banku może być mniejszy. Co wtedy? Pozostaje nam dalej prywatyzować resztę majątku państwowego lub ... tak, tak podnosić podatki. Ja, niestety, nie będę beneficjantem tego programu (szkoda). Chętnie się poprzez wzrost podatków dołożę do jakiejś potrzebującej rodziny, ale do rodziny bogatszej ode mnie? Chyba czegoś tu nie do końca przemyślano.