Urzędujący prezydent jedzie do Nowego Jorku i gdy spotyka się z Putinem i Obamą nagle zapomina o tym, co było dla niego i jego partii tak istotne przez lata. Prezydent odchodzący, nie czekając na decyzję następców, wyprowadza się z pałacu razem z setką mebli, lamp, kieliszków, żyrandoli i laptopów. A ja się dziwię zdziwieniom tych, którzy uznają, że nawet pytanie o te dwie kwestie, jest nie na miejscu.

REKLAMA

Od pięciu lat słyszę, że wyjaśnienie okoliczności katastrofy Smoleńskiej jest najważniejszym zadaniem i najpoważniejszym wyzwaniem dla państwa polskiego. Od pięciu lat jedna ze stron politycznego sporu głosi, że szefowie dyplomacji, premierzy i prezydent zaniedbują swe obowiązki, bo nie robią tego, co powinni, żeby odzyskać wrak i czarne skrzynki. Od pięciu lat jestem bombardowany sądami o rosyjskiej odpowiedzialności za katastrofę (a może i zamach) i to odpowiedzialności, która sięga najwyższych szczebli państwa rosyjskiego.

I oto, po tych pięciu latach, nadchodzi okazja, by reprezentant obozu, który wypowiadał te opinie, który nazywał prezydenta Rosji "człowiekiem o krwi na rękach", który twierdził, że Polska powinna "zanieść sprawę Smoleńska NATO i naszego sojusznika, jakim są Stany Zjednoczone" stanął przed Putinem, porozmawiał z Barackiem Obamą i powiedział o wszystkim tym, co przez lata było tak istotne. A jedyny komunikat, jaki słyszymy po tych rozmowach jest taki, że Andrzej Duda "wymienił się z Putinem męskim uściskiem dłoni", zaś z Barackiem Obamą zrobił sobie pamiątkowe zdjęcie i chwilę porozmawiał, ale z żadnego komunikatu nie wynika, by rozmawiał akurat o Smoleńsku.

Żeby nie było wątpliwości. Nie twierdzę, że kuluary sesji ONZ i stół, przy którym je się tam lunch są najlepszym miejscem na takie rozmowy. Można - świadomie i przemyślawszy to, uznać, że symboliczne gesty - np. powiedzenie Władimirowi Putinowi, co prezydent Polski sądzi o jego traktowaniu Polski po 10.04, są pustą i kontr-skuteczną demonstracją. Ale szokuje mnie fakt, że żadna z tak wrażliwych na tematykę smoleńską osób nie ma w tej sprawie choćby cienia wątpliwości, że picie wina w towarzystwie Putina już nikogo nie dziwi i nie oburza (oj a dostałoby się takiemu Komorowskiemu, gdyby to robił), że nikt nie pisze o dylematach, jakie wiążą się z owym "męskim uściskiem dłoni" i że jedyne, co słyszymy od tych, którzy zaczynali i kończyli każdą dyskusję wypominaniem, że nie wywalczyliśmy u Putina wraku, o nowojorskich wojażach prezydenta piszą tylko (i aż), że "Duda podbija świat", a "Polska wstaje z kolan".

Drugie moje zdziwienie jest mniejszego kalibru. Bo dotyczy stylu, w którym odchodzący prezydent rozstawał się z pałacem. Bardzo hm... specyficznego stylu. Pomijam już zaginione obrazy - nieuczciwość (o ile obrazy rzeczywiście ukradziono) jednego z kilkuset urzędników nie obciąża głowy państwa. Choć można by mówić o niej z mniejszą dezynwolturą. Ale już wynajmowanie mieszkania od kancelarii prezydenta, to proszenie się o kłopoty. Oszczędzenie tysiąca czy dwóch tysięcy miesięcznie, nie jest warte etycznych wątpliwości, jakie ta oszczędność budzi. Podobnie jest z wypożyczaniem mebli i całej reszty. Owszem, ex-prezydenci mają prawo do tego, by im następca wyposażył biuro (też mnie dziwi taki zapis, ale jest rozporządzenie szefa kancelarii prezydenta, które nakłada taki obowiązek), ale skoro to urzędujący ma wyposażać biuro byłym - to należałoby poczekać na to, aż się osiągnie status tego byłego, a nie wywozić sprzęt biurowy jeszcze przed końcem kadencji. A tak - ma się biurko, krzesło i ładnie umeblowane pokoje, ale traci się coś, co dla polityka (nawet, gdy nie wiadomo, czy w tej polityce będzie chciał jeszcze coś zwojować) jest znacznie cenniejsze.