Polscy liderzy partyjni poświęcają gros aktywności, umacnianiu i okopywaniu własnej pozycji. Pozbywanie się ewentualnych rywali, tłumienie krytyki i rozliczenia z tymi, którym zamarzy się odrobina partyjnej demokracji, są najwyraźniej jednym z ich ulubionych zajęć. Rozprawa Tuska ze Schetyną i sekowanie ziobrystów są najnowszym przejawem tej naszej partyjnej, autokratycznej specialite de la maison.

REKLAMA

Patrząc na obie największe polskie partie, mam niepokojąco silne poczucie deja vu. Oto co kilka lat, a czasami miesięcy, pojawia się w nich ktoś (albo paru "ktosiów"), kto zaczyna podważać dogmaty o nieomylności i wszechmocy lidera. Podważa czasami bardziej otwarcie, czasami bardziej skrycie, a czasami próbuje na tyle obrosnąć w siłę i piórka, by stworzyć sobie samodzielną i po trosze niezależną pozycję polityczną. Wszystkie te próby kończą się podobnie. Lider, z mniejszą czy większą intensywnością i żarem, ale zawsze konsekwentnie, przystępuje do rozprawy z niepokornym czy niepokornymi i skutecznie eliminuje ich z rozgrywki. W Platformie tak było z Maciejem Płażyńskim czy Janem Rokitą, dziś ich losy zaczyna powtarzać Grzegorz Schetyna. Odsunięty od marszałkowania i wysłany na ławkę rezerwowych, nerwowo wyczekuje na to, czy dostanie jakąkolwiek ofertę rządową, czy trafi raczej na ostatnie ławki sali poselskiej. Tak czy inaczej - będzie kolejnym, widomym dowodem na to, że w PO przywódca może być tylko jeden.

Podobnie dzieje się w PiS-ie. Choć tam bunty mają z reguły nieco inny przebieg, to zawsze przyświeca im ten sam cel - wyrwanie partii ze stanu monowładzy prezesa. Kolejna próba - podjęta tym razem przez Ziobrę, Kurskiego et consortes - wydaje się skazana na niepowodzenie. Zachodzę zresztą w głowę, o co chodziło tym, którzy ją rozpętali. Trudno bowiem oprzeć się wrażeniu, że nikt - łącznie z nimi - nie wierzy w to, że działając pod presją i zmuszany przez partyjnych młodzików prezes zdecyduje się na wewnątrzpartyjne poluzowanie wędzideł. Co więcej - trudno mi też uwierzyć, by ziobryści rozpoczęli bunt, marząc o tym, do czego przekonywali, czyli do zmiany zasad wyłaniania lokalnych szefów partyjnych struktur. Prawdziwym ich celem wydawało się wycięcie dzisiejszego otoczenia prezesa, wejściem na jego miejsce i obwołanie Ziobry "drugim po bogu". A że cel wydawał się trudny do zrealizowania, to moim zdaniem buntownicy od początku liczyli się z tym, że wyrzuceni z PiS będą budowali dla niego alternatywę.

Największym dla nich zagrożeniem było lekceważenie prezesa. Gdyby rebelianci wypalali się w kolejnych próbach wzniecenia ognia buntu i zainteresowania nim, a Jarosław Kaczyński konsekwentnie patrzył na to przez palce - ziobryści musieliby skulić uszy po sobie i czekać na lepszą sposobność. Ale prezes - tradycyjnie - postanowił uderzyć. Propozycja "kompromisu" była oczywistym upokorzeniem dla buntowników i obliczona była chyba tylko na to, by sami odeszli. Tyle, że oni uznają, iż "lepiej być męczennikiem niż zdrajcą" i dlatego z hasłami miłości do prezesa i PiS-u oraz "jedności prawicy" zostaną pewne lada dzień wyrzuceni z partii. To będzie - bez wątpienia - najbardziej spektakularny podział partii Kaczyńskiego, bo - z wyjątkiem osamotnionego Dorna - nigdy nie rozstawali się z nią ludzie znaczący dotąd tyle, ile Ziobro, Kurski czy Cymański. Nie ma we mnie wielkiej wiary w to, że ich samodzielna droga polityczna przyniesie im wielkie sukcesy, ale najwyraźniej jest tak, że tłumieni, a ambitni politycy, co jakiś czas muszą spróbować swych sił w samodzielnym życiu partyjnym, z którego obserwować mogą, jak ich dotychczasowi liderzy otaczają się coraz bardziej posłusznymi i chętniej potakującymi politycznymi szarakami.