Mnożenie wątpliwości dotyczących katastrofy smoleńskiej przypomina czasami rozpaczliwe chwytanie się każdej nitki, każdego źdźbła, które mogłoby pomóc w zakwestionowaniu oficjalnej wersji. Czasami naprawdę nie sposób zrozumieć, ku jakiej hipotezie to zmierza, jaką tezę zamierza potwierdzić czy wykreować. A większość pytań o to, "czego dowodzić ma ta wątpliwość", kończy się odpowiedzią: "nie wiemy - my tylko pytamy..."

REKLAMA

Konia z rzędem temu, kto wytłumaczy mi, skąd biorą się podejrzenia dotyczące telefonu Sikorskiego do Kaczyńskiego z informacją o tym, że prezydent prawdopodobnie zginął w katastrofie. Dlaczego ten fakt urósł nagle do rangi wielkiej, a niewyjaśnionej zagadki smoleńskiej? Czyżby ktoś uważał, że do szefa MSZ zadzwonili osobiście zamachowcy, by zameldować mu wykonanie zadania? Ze wspomnień osób, które w kilka minut po katastrofie pojawiły się na miejscu tragedii, jasno wynika, że obraz zniszczeń, jaki ujrzeli, natychmiast podsuwał myśl, że nikt nie przeżył katastrofy. Mówi o tym i ambasador Bahr (który w momencie rozmowy stał 150 metrów od miejsca katastrofy, ale wcześniej był obok szczątków wraku), mówił też o tym prezydencki urzędnik - Marcin Wierzchowski, którego w dodatku trudno posądzić o sympatię dla dzisiejszych rządzących, bo związany jest z Prawem i Sprawiedliwością.

Marcin Wierzchowski: Pierwsza myśl, która mi przyszła do głowy, to było: "Boże, to niemożliwe, że prezydent i wszystkie osoby na pokładzie zginęły. To nie ten samolot". Ale po kilkunastu sekundach, jak zobaczyłem, że na rozrzuconych po terenie szczątkach są biało-czerwone malowania, to już wiedziałem, że to jest polski samolot.

Konrad Piasecki: Tam pojawiła się myśl o ratowaniu, o wyciąganiu kogoś z pobojowiska? Czy od razu pan sobie uświadomił, że o żadnej akcji ratunkowej mowy być nie może?

Ogrom zniszczeń, które zastałem na miejscu, to było coś niesamowitego. To zabrzmi dość przykro, ale ja już wiedziałem, że nikt nie przeżył.

Nietrudno domyślić się, że podobne opinie na gorąco przekazywali Sikorskiemu ci, którzy byli na miejscu i opowiadali o tym, co widzą. I że szef MSZ szybko uświadomił sobie, co się wydarzyło. Ciekaw jestem, co by drodzy demaskatorzy powiedzieli, gdyby Jarosław Kaczyński dowiedział się o śmierci brata z telewizji. Czy wtedy Sikorski i Tusk nie zostaliby oskarżeni o to, że zachowali się bezdusznie wobec politycznego rywala?

Mniej oczywista - i tu przyznaję Jarosławowi Kaczyńskiemu rację - jest odpowiedź na pytanie, jak to się stało, że Sikorski tak szybko uznał, iż przyczyną katastrofy jest błąd pilota. Zahaczenie o drzewa - a taką pierwszą informację otrzymać miał minister - mogło być spowodowane setkami innych przyczyn, z których akurat błąd pilota jest niekoniecznie najbardziej oczywistą. Tyle że - i tu znów powracamy do pytań fundamentalnych - jakiż interes polityczny i jak szybko zdefiniowany miałby Sikorski w tym, by przekonywać prezesa PiS o tym, że zawinili piloci? Logika nie przynosi na to pytanie żadnej sensownej odpowiedzi. No chyba, że za taką uznamy twierdzenie, że Jarosław Kaczyński jest człowiekiem tak ulegającym sugestii swego byłego podwładnego, że od razu przyznałby mu rację i już żadnej innej wersji nie brałby pod uwagę.

Od dwóch lat dyskutujemy o katastrofie. Zwolennicy teorii o jej "niezwyczajnym" czy "zamachowym" przebiegu mnożą hipotezy i pytania. Większość okazuje się szybko tak absurdalnych, że giną w pomroce dziejów - kto już dziś pamięta o sztucznej mgle, helu, dobijaniu rannych...? Teraz teza najbardziej popularna to teza o wybuchach i brzozie, która nie mogła przełamać skrzydła. Co nie przeszkadza tym samym osobom snuć innych - np. o "celowym sprowadzaniu na śmierć", co wydaje się o tyle absurdalne, że gdyby planowano zamach, to po co miano by równocześnie wprowadzać załogę w błąd? A skąd wiedziano by, że mimo ostrzeżeń o mgle i o tym, że nie ma warunków do lądowania, pilot postanowi jednak podjąć próbę lądowania? I kto - specjalnie na tę okazję - przepiłowałby brzozę?

Może i rzeczywiście część ustaleń dotyczących katastrofy przyjęto zanadto na wiarę i zbyt szybko uznano je za dogmat. Zapewne należało bardziej uważnie i używając do tego znacznie bardziej zaawansowanych technik badać skrzydło, brzozę, odłamki samolotu i każdy ślad katastrofy. Choćby po to, by dziś móc je zaprezentować wątpiącym. Ale od tego do podważania każdego z osobna i wszystkich razem ustaleń komisji Millera droga daleka. A wielu pokonuje ją w mgnieniu oka, nie zważając na zasady logiki, zdrowego rozsądku i prawdę.