Ledwie ruszył nowy sezon piłkarskiej Ligi Mistrzów, a z potrójną mocą wrócił temat kompromitacji angielskich drużyn. W pierwszej kolejce przegrali aż trzej z czterech przedstawicieli Premier League.

Ledwie ruszył nowy sezon piłkarskiej Ligi Mistrzów, a z potrójną mocą wrócił temat kompromitacji angielskich drużyn. W pierwszej kolejce przegrali aż trzej z czterech przedstawicieli Premier League.
Mathieu Debuchy z FC Arsenal kontra Josip Pivaric z Dinamo Zagreb /ANTONIO BAT /PAP/EPA

Przez całe lato czytaliśmy, jak kolejne angielskie kluby biły rekordy transferowe. De Bruyne, Sterling, Depay, Martial czy Cech kosztowali w sumie kilkaset milionów euro. Gdy jednak przyszło do pierwszej poważnej konfrontacji - czytaj: starcia z kimś spoza własnej ligi - po raz kolejny okazało się, że brytyjski król jest nagi.

Największą kompromitację zaliczył wczoraj Arsenal. Kanonierzy przegrali w Zagrzebiu z Dynamem 1:2. By podkreślić rangę wydarzenia należy poinformować, że ostatni mecz w Lidze Mistrzów Chorwaci wygrali...jesienią 1999 roku. Od tamtej pory zaliczyli trzynaście, w większości wysokich porażek i ledwie dwa remisy. Z poważniejszymi rywalami poległy chociaż dwa kluby z Manchesteru. City na własnym boisku przegrali z ubiegłorocznym finalistą - Juventusem Turyn - 1:2, z kolei United w takim samym stosunku ulegli na wyjeździe PSV Eindhoven.

Tym samym możemy już mówić o całej czarnej serii futbolu spod znaku Premier League. To nie jest jednostkowy przypadek, tylko stały trend. W ubiegłym roku Anglia nie wprowadziła żadnej drużyny do ćwierćfinału Ligi Mistrzów i Ligi Europejskiej. Jeśli w tym sezonie sytuacja się powtórzy, może się okazać, że w kolejnym sezonie najbogatsza liga świata straci jedno miejsce w Champions League na rzecz Włochów.

Ale czy jakoś ich to ruszy? Mało prawdopodobne. Latem 2016 roku angielskie kluby znów ruszą na niebotycznie drogie i często bezsensowne zakupy, a do tej pory będą toczyć zaciętą rywalizację w Premier League. A w tym można dostrzec pewne podobieństwo z naszą Ekstraklasą. Przecież polskie kluby też najlepiej czują się w walce "we własnym sosie".