Początek nowego roku szkolnego tradycyjnie staje się festiwalem samozadowolenia i oświatowych obietnic rządzących. W tym roku ów festiwal zdominowały kwestie rządowego elementarza i generalnie edukacji najmłodszych. Szczególnie wokół tej pierwszej sprawy trwa prawdziwy show rządzących, chociaż już teraz widać wyraźnie niektóre skutki wprowadzenia „bezpłatnego” podręcznika dla pierwszoklasistów.

REKLAMA

Oto okazuje się, iż wzrosły ceny podręczników dla starszych uczniów. W ten sposób wydawcy w pewien sposób rekompensują sobie utratę rynku podręczników dla najmłodszych. Poza tym warto zauważyć, iż z początkiem roku będzie dostępna w szkołach dla uczniów tylko pierwsza z czterech części elementarza, a w połowie sierpnia udostępniona została elektronicznie dopiero część trzecia, czyli nauczyciele rozpoczynając zajęcia nie będą znali całości podręcznika, co nie pozwoli im na spokojnie i dobrze przemyślane przygotowanie planu pracy na cały rok szkolny. O tym minister edukacji Joanna Kluzik - Rostkowska i jej urzędnicy skrzętnie milczą. Naturalnie taka sytuacja wynika z szaleńczego tempa, w jakim realizowany jest projekt "darmowego" elementarza, w którym najważniejszy jest efekt polityczno - propagandowy. Tak na marginesie, jakość owego elementarza zweryfikuje dopiero jego zastosowanie, przy czym owemu eksperymentowi poddane zostaną praktycznie wszystkie pierwszaki w szkołach publicznych. Piszę "eksperymentowi", gdyż ten podręcznik powstaje poza jakąkolwiek procedurą konkursową. Znaczny dystans do rządowego elementarza zachowała duża część placówek niepublicznych, w których szczególnie dba się o poziom kształcenia, gdyż od niego w istocie zależy ich los.

W cieniu tych kwestii trwa batalia o dalsze zwiększenie wpływu rządzących na szkoły. Można wręcz stwierdzić, iż zaczyna ujawniać się główny cel polityki minister Kluzik - Rostkowskiej; jest nim praktyczna likwidacja autonomii szkół i nauczycieli oraz bardzo wyraźne ograniczenie wpływu samorządów na placówki. Po zmianach w polityce podręcznikowej i wprowadzeniu rządowego elementarza mamy oto projekt poważnych zmian w ustawie o systemie oświaty, który bardzo mocno wzmacnia kompetencje rządowej administracji oświatowej. Minister edukacji projektuje system oświaty już tylko pozornie zdecentralizowany, istotnie ograniczając kompetencje prowadzących szkoły samorządów, dyrektorów szkół i nauczycieli, ale również wpływ rodziców na działalność placówek oświatowych. Po lekturze projektu nowelizacji ustawy uważny czytelnik dość łatwo zorientuje się, iż ideałem ku któremu zmierza MEN jest w pełni scentralizowany system, w którym absolutnie dominujący wpływ na szkoły ma rząd. W efekcie grozi nam reaktywacja mocno upolitycznionego peerelowskiego modelu oświaty. W ten oto sposób nastąpi całkowite odwrócenie zapoczątkowanych po roku 1989 procesów kreowania modelu autonomicznej, samorządowej szkoły z silną pozycją dyrektora, nauczycieli i rodziców.

Owo wzmocnienie rządowej kontroli nad szkołami z całą pewnością będzie tłumaczone pragnieniem poprawienia jakości ich pracy, co wobec coraz gorszych efektów kształcenia wydaje się być naturalnym i jak najbardziej słusznym zamierzeniem. Tyle tylko, iż katastrofa edukacyjna, z jaką mamy do czynienia to w głównej mierze wynik fatalnej rządowej polityki oświatowej, na którą szczególnie negatywny wpływ miały dwie poprzednie szefowe MEN, skądinąd partyjne koleżanki obecnej minister. Z kolei enklawy dobrej edukacji w Polsce to miejsca, w których owe nierozważne działania były minimalizowane przez lokalne władze samorządowe lub przez bezpośrednio odpowiedzialnych za placówki dyrektorów szkół. Najlepsze publiczne polskie szkoły to placówki, w których nauczyciele i dyrektorzy potrafili zbudować interesujące autorskie programy nauczania, uzyskując dla swoich działań wsparcie lokalnych władz i rodziców. Naturalnie enklawami dobrej edukacji jest również bardzo wiele placówek niepublicznych.

Sądzę, iż kształt części projektu nowelizacji, w której zawarte są treści rozszerzające kompetencje administracji rządowej powstał w odpowiedzi na fatalne wyniki tegorocznych matur, czyli znowu w ekspresowym tempie bez spokojnego przemyślenia przyczyn dramatycznego obniżenia się poziomu kształcenia w naszych szkołach. Po lekturze ministerialnych propozycji można stwierdzić, iż lekarstwem na edukacyjny kryzys ma być poddanie szkół i nauczycieli ścisłej kontroli rządowego nadzoru. Zresztą cały projekt nowelizacji ustawy bardzo mocno osadzony jest w klasycznym dla biurokratów sposobie myślenia, zgodnie z którym wszelkie problemy najlepiej rozwiąże ścisła kontrola realizacji "wytycznych" przełożonych. Nawet przyjmując nierealne w istocie założenie, iż owi przełożeni są ludźmi podejmującymi zawsze dobre decyzje, musimy zauważyć, iż będziemy mieli wówczas do czynienia z systemem kompletnie pozbawiającym podwładnych jakiejkolwiek samodzielności. W polskiej rzeczywistości mamy jednak marnej jakości administrację oświatową, która przez ostatnie kilkanaście lat została znowu w pełni upolityczniona. Stąd też zakładanie, iż poprzez jej działanie nastąpi radykalne uzdrowienie polskiej oświaty stanowi przykład myślenia kompletnie oderwanego od rzeczywistości. Wprawdzie rządowi urzędnicy bardzo często mają kłopot z kontaktem z nią, to jednak w tym przypadku sądzę, iż działania MEN-u są w pełni przemyślane i mają służyć pełnemu podporządkowaniu szkół politykom. W ostatnim okresie nie brakowało bowiem działań polityków rządzącej koalicji kompletnie lekceważących stanowisko obywateli, jak chociażby w kwestii oświatowego referendum, co sprawia, iż propozycja ścisłego rządowego nadzoru nad szkołami mocno współgra z takim sposobem myślenia.

Tak na marginesie tych pomysłów minister edukacji i jej współpracowników, można odnieść wrażenie, iż zapomnieli oni o stworzonym przez jej poprzedniczki kosztownym i zupełnie bezwartościowym systemie badania jakości pracy szkół. Tak naprawdę pragnąc podjąć sensowne działania naprawcze polskiej szkoły należałoby wyrzucić do kosza ów system i przygotować oparty o badanie rzeczywistych efektów kształcenia model oceny jakości pracy szkół i nauczycieli. Dopiero dysponując takim narzędziem można by określić dla każdej placówki cele, które winna ona osiągać, a następnie rozliczać jej dyrektora i nauczycieli ze skuteczności i efektywności pracy. Innymi słowy należałoby zacząć stosować metody zarządzania przez cele zamiast uciążliwych, bieżących, biurokratycznych kontroli. To jednak zmuszałoby rządzących do porzucenia myśli o ręcznym sterowaniu oświatą, gdy tymczasem w poddaniu jej pełnej rządowej kontroli widzą oni najlepsze rozwiązanie trapiących szkolnictwo problemów. Warto zauważyć, iż taki sposób myślenia doprowadzi dość szybko m.in. do narzucania szkołom rządowego programu wychowawczego, z pozbawieniem rodziców jakiegokolwiek wpływu na jego kształt. W ten oto sposób zamiast samorządowej szkoły obywateli będziemy mieli rządową szkołę polityków - biurokratów. W takiej szkole niepotrzebni będą kreatywni, samodzielni nauczyciele i dyrektorzy, stąd też można zrozumieć przyczyny kompletnego lekceważenia przez rządzących takich właśnie osób. W takim modelu oświaty samorządy zostaną pozbawione istotnego wpływu na szkoły, ale w dalszym ciągu będą odpowiadały za ich utrzymywanie. M.in. zostaną zobowiązane do odwoływania dyrektorów prowadzonych przez siebie szkół na wniosek kuratora oświaty.

Mam nadzieję, iż niebezpieczeństwa tkwiące w treści projektu nowelizacji ustawy oświatowej dostrzegą i podejmą z nimi walkę aktywne środowiska rodziców, samorządowcy i wszyscy, którzy pragną zapewnić młodym Polakom dobrej jakości edukację, przygotowującą ich do bycia w przyszłości aktywnymi, wolnymi i odpowiedzialnymi obywatelami, a nie tylko konsumentami. Jeżeli tak się nie stanie to niebawem, nie tylko w oświacie, państwo pomocnicze będzie jedynie przedmiotem teoretycznych rozważań.