Wyniki tegorocznej matury powinny wreszcie skłonić ludzi odpowiedzialnych za stan polskiej edukacji do poważnej refleksji nad przyczynami dramatycznie niskich efektów kształcenia oraz do podjęcia rzeczywistych działań odwracających obserwowany od lat spadek poziomu nauczania. Skądinąd wyniki matur od dawna nie dawały żadnych powodów do zadowolenia, które zdominowało wypowiedzi osób kierujących polską oświatą i które we wzorcowej wręcz postaci zaprezentowała w zamieszczonym w piątkowej "Rzeczpospolitej" tekście "Dobry kierunek polskiej szkoły" była minister edukacji Katarzyna Hall.

REKLAMA

Mam wrażenie, iż im gorzej wygląda oświatowa rzeczywistość, tym więcej mocnych jej stron dostrzega była minister. Zwracam uwagę na wypowiedzi minister Hall, gdyż to właśnie ona wyraźnie przyspieszyła proces obniżania wymagań dla uczniów, wprowadzając możliwość ich promowania z ocenami niedostatecznymi we wszystkich typach szkół, co jest w istocie kuriozalnym rozwiązaniem, zaprzeczającym fundamentalnym zasadom oceniania. Również minister Hall autoryzowała obowiązujący sposób oceny jakości pracy szkół tzw. nowy system nadzoru pedagogicznego, który kosztował polskiego podatnika 80 mln zł i który służy nie tyle do ujawniania rzeczywistych efektów pracy szkół, ile do ich zamazywania. Trzeba podkreślić, iż po lekturze raportów z badania jakości pracy poszczególnych szkół czytelnik nie jest w stanie dowiedzieć się niczego konkretnego o ich efektywności, gdyż autorzy tego systemu całkowicie zmarginalizowali wymierne efekty pracy szkół. Można stwierdzić, iż w oparciu o niego minister edukacji może skutecznie sterować medialnym obrazem polskiej oświaty. Na jego wady bardzo wyraźnie zwrócili w 2011 r. uwagę inspektorzy Najwyższej Izby Kontroli.

Tegoroczne wyniki matur można z całą pewnością określić jako katastrofalne, szczególnie w kontekście absolutnie minimalnych wymagań koniecznych do jej zaliczenia. Próg zaliczeniowy stanowi ledwie 30 procent możliwych do zdobycia punktów z każdego z trzech obowiązkowo zdawanych na poziomie podstawowym przedmiotów (języka polskiego, języka obcego i matematyki). Stąd też 29 procent maturzystów, którzy nie byli w stanie spełnić tego warunku i aż 20 procent w liceach ogólnokształcących to prawdziwy obraz efektywności obecnej polskiej szkoły. Zwracam uwagę szczególnie na licea ogólnokształcące, gdyż szkoły te mają w istocie przygotować młodych ludzi do studiowania, a tymczasem okazuje się, iż co piąty ich absolwent nie jest w stanie spełnić absolutnie zminimalizowanych wymagań maturalnych, czyli w przypadku takiej grupy młodzieży szkoły te nie wykonały swoich zadań nawet w podstawowym zakresie. Trzeba zapytać o sens działania liceów, w których wskaźniki zdawalności matury nie przekraczają nawet 50 procent, są to bowiem szkoły wykonujące w istocie pozorne zadania, marnujące publiczne pieniądze. Istnienie takich i niewiele lepszych liceów to efekt "zabawy" w pozorną edukację bez wymagań, która stała się prawdziwą zmorą polskiego szkolnictwa.

Zamiast dbać o rzeczywistą jakość kształcenia i utrzymywanie poważnych wymagań dba się jedynie o wysokie wskaźniki statystycznego udziału młodych ludzi w szkolnictwie średnim i niestety również wyższym. Różni ministrowie edukacji podejmowali w tej materii rozmaite działania. I tak minister Łybacka, aby pozyskać głosy najmłodszych wyborców nie pozwoliła na przywrócenie matematyki do zbioru obowiązkowych przedmiotów maturalnych, minister Giertych wprowadził tzw. amnestię maturalną (zakwestionowaną następnie przez Trybunał Konstytucyjny), a panie Hall i Szumilas twórczo rozwinęły pomysł na swoiście przez siebie rozumianą przyjazną szkołę, wprowadzając do całego szkolnictwa "amnestię od wymagań". Wszystkie zastrzeżenia i głosy krytyczne zbywane były stwierdzeniami o zaletach masowości kształcenia na poziomie średnim i wyższym, które musi wiązać się z obniżaniem wymagań. Szkoda tylko, iż zwolennicy "szkoły bez wymagań" zapominają, a może nie wiedzą, iż nie ma prawdziwej edukacji bez stawiania wymagań, oczywiście dostosowanych do możliwości uczniów, wzrastających wraz z pokonywaniem przez nich kolejnych edukacyjnych progów. Tylko poprzez odpowiedni system wymagań możemy bowiem kreować postawy ludzi, którzy będą potrafili pokonywać swoje słabości i nieustannie pracować nad własnym rozwojem. Tacy absolwenci będą opuszczać szkoły, w których pracować będą nauczyciele o takich właśnie osobowościach. Niestety o to również nie zadbano, nie podjęto bowiem zdecydowanej walki o dobrego nauczyciela, pewne próby czynione były jedynie w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku.

Tegoroczne niższe o ponad dziesięć punktów procentowych niż w latach poprzednich wyniki maturalne to w znacznej mierze efekt bardziej poważnego niż poprzednio zestawu zadań matematycznych. Były one trudniejsze niż np. rok wcześniej, ale te z kolei można było określić jako bardzo łatwe. Innymi słowy tegoroczne spełniały przynajmniej przyzwoite wymagania i to okazało się za trudne dla jednej czwartej zdających, tylu bowiem młodych ludzi nie potrafiło rozwiązać ich na 30 procent możliwych do zdobycia punktów. Tak oto ujawnił się skutek działań, związanych z traktowaniem matematyki i innych przedmiotów ścisłych jako strasznego ciężaru nakładanego na barki "biednych uczniów". Dość powszechna w Polsce nieumiejętność atrakcyjnego, wciągającego uczniów nauczania jest również widoczna w obszarze kształcenia matematyczno - przyrodniczego, w którym ogromnie ważna jest systematyczna praca i ciągłe pokonywanie kolejnych poziomów trudności. Tutaj trzeba szczególnie zwracać uwagę na kształcenie rzetelności i umiejętności samodzielnego i precyzyjnego myślenia. Zresztą ten obszar kształcenia ma również ogromne znaczenie dla kształtowania umiejętności racjonalnego, spokojnego namysłu nad otaczającą nas rzeczywistością. Trzeba jednak zauważyć, iż paradoksalnie dla pozbawiania polskiej szkoły wymagań szczególne zasługi mają trzy panie legitymujące się dyplomami ukończenia studiów matematycznych. Być może niezbyt lubiły matematykę i zabrały się za politykę ...

Rozważając wyniki tegorocznej matury warto również zatrzymać się nad kłopotami z prawidłowym działaniem systemu egzaminów zewnętrznych. Co roku mamy bowiem do czynienia z wadliwym przygotowaniem jakiegoś fragmentu egzaminu. Do historii przeszło już szereg popełnionych przez autorów zestawów maturalnych prostych błędów merytorycznych, za które nikt nie poniósł żadnych rzeczywistych konsekwencji. W tym roku wyróżnili się negatywnie autorzy zestawu maturalnego z fizyki na poziomie rozszerzonym, którzy zaserwowali zdającym zadania, na rozwiązanie których uczniowie mieli zdecydowanie za mało czasu (w pełni rozwiązywali je profesjonalni fizycy w czasie przekraczającym czas trwania egzaminu). Wygląda na to, iż owi autorzy zapomnieli o jednej z fundamentalnych zasad tworzenia zestawów egzaminacyjnych, czyli rzetelnym oszacowaniu czasu potrzebnego zdającym. Czyżby w komisjach egzaminacyjnych pracowali ludzie, którzy nie mają podstawowej wiedzy dotyczącej zasad dobrego egzaminowania? O tym zdaje się także świadczyć to, iż nie potrafią oni zadbać, aby zestawy maturalne z danego przedmiotu w kolejnych latach miały porównywalny stopień trudności. Falowanie owego stopnia trudności niewątpliwie utrudnia uczniom przygotowanie się do egzaminu, ale także uniemożliwia wykorzystywanie wyników egzaminów do rzetelnej analizy jakości działania polskiego systemu edukacyjnego, gdyż nie można porównywać wyników z różnych lat. Brak dobrej standaryzacji umożliwia również autorom zadań egzaminacyjnych manipulowanie końcowymi wynikami w kierunku zgodnym z oczekiwaniami polityków oraz powoduje chaos i zamieszanie w odbiorze wyników.

Niskie wskaźniki zdawalności tegorocznej matury to tylko pierwsze przybliżenie polskiej zapaści oświatowej. Analiza innych, bardziej szczegółowych wyników, przynosi jeszcze bardziej przygnębiające wnioski. Z wielu przedmiotów średnie wyniki nie przekraczają 50 procent możliwych do zdobycia punktów. Można sobie wyobrazić, jak dramatycznie spadłyby wskaźniki zdawalności matury, gdyby ustawiono próg zaliczenia na tym poziomie. Tak naprawdę tylko uczniowie pokonujący taki próg powinni być uprawnieni do podejmowania studiów. Tyle tylko, że wówczas politycy nie mogliby ogłaszać, iż Polska należy do edukacyjnych potęg. Naturalnie tak wyraźnie ujawnionej w tym roku katastrofy edukacyjnej nie da się szybko przezwyciężyć. Jednak dalsze tkwienie w świecie edukacji zaprezentowanym przez minister Hall w tekście pod jakże charakterystycznym dla jej sposobu myślenia tytułem "Dobry kierunek polskiej szkoły" stanowi potężne zagrożenie dla naszej przyszłości.