Od wielu miesięcy najbardziej medialnym tematem oświatowym jest kwestia obniżenia wieku rozpoczynania przez polskie dzieci obowiązku edukacyjnego. Niebawem dowiemy się, czy dojdzie do referendum oświatowego, w którym dwa z pięciu pytań będą dotyczyć tej sprawy. O determinacji przeciwników prowadzonej przez ekipy pań Hall i Szumilas polityki oświatowej świadczy szybko zebrany pod wnioskiem o referendum prawie milion podpisów. Jeżeli okaże się, iż sejmowa większość nie dopuści do obywatelskiego głosowania, to otrzymamy jasny sygnał o ograniczaniu przez rządzących praw rodziców do wpływania na losy edukacyjne swoich dzieci.

Można dyskutować, czy wszystkie referendalne pytania dotykają najważniejszych obecnie problemów oświatowych, jednak niezależnie od tego obywatele powinni otrzymać możliwość odpowiedzenia na nie. Obok obniżenia wieku rozpoczynania obowiązku edukacyjnego mamy w zestawie pytań referendalnych również sprawę zdewastowania przez ministerstwo edukacji istniejącego dotychczas modelu kształcenia ogólnego poprzez silne profilowanie kształcenia od II klasy szkoły średniej. W efekcie zamiast dwunastu lat autentycznego kształcenia ogólnego polscy uczniowie będą mieli taką edukację przez lat dziesięć. Na pierwszej klasie szkoły średniej zakończy się powszechne, w miarę poważne, nauczanie historii, fizyki, biologii, chemii i geografii. Dodatkowo programy nauczania tych przedmiotów zostały mocno okrojone. Można stwierdzić, iż w ten sposób likwidowane są klasyczne polskie licea ogólnokształcące. Pozostałe dwa pytania referendum dotyczą istnienia gimnazjów oraz kwestii ewentualnego legislacyjnego utrudnienia likwidacji szkół.

Warto zauważyć, iż pierwsze trzy pytania referendalne dotyczą spraw będących swoistym znakiem firmowym działań ludzi odpowiadających za polską oświatę od jesieni 2007 r. Zarówno bowiem obniżenie wieku rozpoczynania obowiązku edukacyjnego, jak i nowa podstawa programowa kształcenia ogólnego wprowadzona poprzez rozporządzenie MEN z 23 grudnia 2008 r. (to był taki gwiazdkowy prezent minister Hall), zmieniająca strukturę polskiego szkolnictwa ponadgimnazjalnego, to problemy powszechnie kontestowane, a mimo to uparcie forsowane, na początku przez minister Hall, a od jesieni roku 2011 przez minister Szumilas.

Obie panie oraz związane z nimi osoby okazały się całkowicie odporne na krytykę swoich pomysłów. Symptomatyczna była krytyka podstawy programowej przez środowiska akademickie w trakcie kongresów poszczególnych dyscyplin w roku 2009. Zresztą kompletne lekceważenie przez MEN wszelkich zastrzeżeń doprowadziło wiosną 2012 r. do serii protestów głodowych w obronie dotychczasowego modelu liceum ogólnokształcącego. Skądinąd nie można nie zauważyć, iż głodowały osoby niezwiązane bezpośrednio ze szkolnictwem, ale ogromnie zaniepokojone zagrożeniami, jakie dla poziomu wykształcenia młodych Polaków niosą ministerialne "reformy". Owe protesty nagłaśniane były jako niezgoda na obniżanie wymiaru nauczania historii, ale równie ważne dla ich uczestników były także kwestie kształcenia matematyczno-przyrodniczego.

Wówczas zwolennicy ministerialnych pomysłów tłumaczyli, iż taki model kształcenia lepiej przygotuje młodych ludzi do matury i przyszłych studiów, gdyż od drugiej klasy LO będą oni koncentrować się na tych obszarach kształcenia, które będą podstawą ich przyszłych studiów, wybierając od dwóch do czterech przedmiotów na poziomie rozszerzonym, a równocześnie na maturze będą obowiązkowo zdawać na poziomie rozszerzonym przedmioty w takim wymiarze wcześniej nauczane. Tymczasem po lekturze opublikowanego przed wakacjami ministerialnego rozporządzenia regulującego kwestię matur dla uczniów "uszczęśliwionych" nową podstawą programową wiemy już, że tak nie będzie. Matura’2015 będzie jedynie lekko zmodyfikowaną maturą dotychczasową, na której uczeń będzie zobowiązany do przystąpienia (obok trzech przedmiotów obowiązkowych na poziomie podstawowym, które będzie musiał, tak jak dotychczas, zdać na minimum 30 procent możliwych do zdobycia punktów) do egzaminu z minimum jednego przedmiotu na poziomie rozszerzonym, ale bez konieczności pokonania jakiegokolwiek progu punktowego, a co najciekawsze, ów wybrany przedmiot wcale nie musi należeć do zbioru przedmiotów, których uczył się wcześniej na poziomie rozszerzonym. Warto zwrócić uwagę na ów warunek: "uczeń ma przystąpić do egzaminu, ale bez konieczności uzyskania określonej liczby punktów", to doprawdy kolejny milowy krok MEN na drodze do szkoły bez wymagań.

Niestety, proces ciągłego obniżania wymagań w polskiej oświacie, będący główną przyczyną coraz niższego poziomu kształcenia, umyka wielu osobom zainteresowanym edukacją. Tymczasem to właśnie ta kwestia staje się największym problemem współczesnej polskiej szkoły. Oto mamy znakomite statystyki udziału w edukacji i coraz gorszy poziom kształcenia. Innymi słowy wydajemy publiczne pieniądze na edukację o pozornych wymaganiach, z coraz niższymi efektami kształcenia. Równocześnie ministerstwo edukacji okazuje się niezwykle kreatywne w wymyślaniu sposobów zamazywania rzeczywistego stanu naszej oświaty. I tak mamy coraz łatwiejsze zadania na egzaminach zewnętrznych (w tym na maturze) oraz sposób oceny jakości pracy szkół, w którym praktycznie pomija się autentyczne, obiektywne efekty kształcenia. Warto zauważyć, iż badająca ten problem w 2011 r. Najwyższa Izba Kontroli mocno skrytykowała ministerialne pomysły. Tymczasem śledząc zmiany wprowadzone do nich ostatnio można dojść do wniosku, że ich autorzy kompletnie uwagi NIK-u zignorowali.

Odporność na krytykę - niezależnie, skąd by ona pochodziła - to znak rozpoznawczy ekip pań Hall i Szumilas. Czy to będą rodzice obawiający się o los swoich dzieci w szkołach, w większości nieprzygotowanych na przyjęcie sześciolatków, czy nauczyciele akademiccy wyrażający zastrzeżenia wobec nowej koncepcji kształcenia ogólnego, czy obywatele niezgadzający się na demolowanie liceów ogólnokształcących, czy też inspektorzy NIK, to obecni lokatorzy gmachu przy al. Szucha zawsze uznają, iż tylko oni mają rację. Skądinąd w uprawianiu propagandy sukcesu i zaklinaniu rzeczywistości osiągnęli oni swoiste mistrzostwo. Wystarczy obejrzeć, co jakiś czas lokowane na stronie www.men.gov.pl filmiki, aby przekonać się, iż ich autorzy żyją w innej niż powszechnie znana rzeczywistości. Innym elementem takich działań są rozmaite ankiety prowadzone w taki sposób, aby otrzymać wyniki potwierdzające słuszność ministerialnej polityki.

Można odnieść wrażenie, iż niezależnie od wszystkiego MEN musi przeforsować swoje pomysły. Tymczasem całego zamieszania wokół edukacji najmłodszych dzieci można by uniknąć pozostawiając rodzicom prawo do podejmowania decyzji o momencie jej ewentualnego wcześniejszego rozpoczynania. W ten sposób rządzący daliby dowód, iż rozumieją, czym jest państwo pomocnicze. Można jednak odnieść wrażenie, że lekceważenie obywateli, w jakim specjalizuje się nie tylko MEN, to kolejny dowód na coś zgoła przeciwnego. Niestety ze smutkiem trzeba stwierdzić, iż generalnie mamy w Polsce ciągle do czynienia z państwem wielce odległym od modelu państwa pomocniczego, państwem, w którym panuje dyktatura administracji. Budowanie nowego obywatelskiego modelu oświaty to wielkie wyzwanie stojące przed nami. Arogancja rządzących sprawia, iż coraz więcej Polaków jest gotowych się w to zadanie zaangażować. Sądzę, iż ewentualne odrzucenie przez Sejm wniosku o referendum przyspieszy ten proces i nowy rok szkolny przyniesie nowe obywatelskie inicjatywy oświatowe.

Jerzy Lackowski

Jerzy Lackowski, doktor nauk humanistycznych, absolwent fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Jagiellońskim, dyrektor Studium Pedagogicznego UJ. W latach 1990-2002 wojewódzki kurator oświaty w Krakowie.