Pierwsze tygodnie pracy nowej minister edukacji Anny Zalewskiej pokazały, że jednym z istotnych elementów jej działań może stać się odwrócenie procesów decentralizacji zarządzania polską oświatą oraz ograniczenie obywatelskich inicjatyw edukacyjnych. W uchwalonej przez Sejm na wniosek MEN, 29 grudnia zeszłego roku, nowelizacji ustawy o systemie oświaty, bardzo wyraźnie ograniczono kompetencje oświatowe samorządów, a w konstrukcji algorytmu subwencji oświatowej na 2016 rok, zdecydowanie zmniejszono kwotę subwencji na ucznia, realizującego obowiązek edukacyjny w formule edukacji domowej. Szczególnie ta druga kwestia ma wręcz symboliczne znaczenie, gdyż świadczy o zdecydowanym preferowaniu przez MEN centralnie zarządzanego, jednolicie zorganizowanego modelu oświaty. W takim modelu edukacja domowa traktowana jest jako swoisty kaprys rodziców, rezygnujących z uczęszczania przez ich dzieci do szkoły i podejmujących trud ich nauczania. 

W ostatnich latach liczba dzieci korzystających w Polsce z tej formy edukacji wyraźnie się zwiększyła, ale ciągle nie przekracza nawet tysiąca uczniów, stąd też trudno przyjąć, że celem takiego kroku ze strony MEN jest ograniczenie kosztów, gdyż w skali całego budżetu edukacji środki przeznaczane na nauczanie domowe stanowią absolutny margines. Trzeba zauważyć, że w Polsce za każdym dzieckiem realizującym obowiązek edukacyjny "podąża" taka sama kwota z budżetu, bez względu na to, czy korzysta ono ze szkoły publicznej, czy też niepublicznej i jest to rozwiązanie prawidłowe, gdyż rodzice wszystkich dzieci płacą podatki. Od tej zasady istnieje odstępstwo właśnie w przypadku nauczania domowego; uczniowska subwencja dociera do szkoły, w której zarejestrowane jest dziecko i w której zdaje egzaminy kwalifikacyjne oraz otrzymuje świadectwa, ale rodzice nie otrzymują bezpośrednio nawet jej fragmentu. Powszechnie oczekiwano, iż MEN podejmie odpowiednie działania, aby taką rażącą nieprawidłowość usunąć, tymczasem zamiast tego uczniowska stawka subwencyjna została poważnie obniżona. Już teraz można przewidywać, że dyrektorzy szkół mniej chętnie będą wydawać zgody rodzicom na prowadzenie edukacji domowej, szczególnie w przypadku szkół publicznych. W przypadku szkół niepublicznych zdeterminowani rodzice mogą zdecydować się ponieść również dodatkowe koszty, aby jednak zapewnić swojemu dziecku optymalną wg nich edukację.

Ta decyzja, jak też ogromne utrudnienia wprowadzone poprzez ostatnią nowelizację ustawy o systemie oświaty dla powstawania szkół publicznych, prowadzonych przez podmioty niepubliczne, są sygnałem, że oświacie grozi powrót do centralnego sterowania. Podobny charakter mają zmiany dotyczące ograniczenia kompetencji samorządów. Tymczasem to właśnie dzięki ogromnemu zaangażowaniu lokalnych społeczności ostatnie ćwierćwiecze było dla większości polskich szkół czasem nadrabiania wieloletnich zaniedbań inwestycyjnych. To dzięki wielkiej pracy samorządów nie tylko poprawiła się jakość bazy szkolnej, ale także zanotowaliśmy bardzo wiele cennych inicjatyw w zakresie poprawy jakości kształcenia. Tymczasem MEN daje samorządom do zrozumienia, że są winne likwidacji szkół, do jakich dochodziło na ich terenie, nie zauważając, że zdecydowana większość takich decyzji wynikała ze zbyt niskiego poziomu subwencji oświatowej, otrzymywanej przez gminy i powiaty z budżetu centralnego. Stąd też wyposażenie kuratora w możliwość blokowania decyzji samorządów, dotyczących kształtu lokalnej sieci szkolnej, nie usunie istotnej przyczyny tego problemu.

Symptomatyczne jest również usunięcie ze składu komisji konkursowej wybierającej kuratora oświaty przedstawicieli samorządu wojewódzkiego. W tej chwili kurator będzie wybierany przez trzech przedstawicieli ministra, dwóch wojewody oraz związkowców, czyli w istocie konkurs, który od kilkunastu lat był już praktycznie fikcją, stanie się wręcz superfikcją. Warto przypomnieć, że w latach dziewięćdziesiątych XX w. kurator oświaty był corocznie oceniany przez wojewódzki sejmik samorządowy i nieuzyskanie pozytywnej opinii mogło skutkować nawet odwołaniem go z funkcji. W ten sposób wskazywano, iż działa on w imieniu ministra edukacji, ale również odpowiada za jakość kształcenia w regionie i dlatego powinien umiejętnie współpracować z lokalnymi władzami. Tymczasem teraz mamy do czynienia z próbą obsadzenia kuratora w roli nadzorcy samorządów, co z całą pewnością wygeneruje szereg kompletnie niepotrzebnych konfliktów. Dodatkowo trzeba zauważyć, że w sposób maksymalny obniżono wymagania stawiane kandydatom do objęcia tej funkcji, co wskazuje, iż minister oczekuje od nich bezrefleksyjnego wykonywania poleceń, a nie kreowania we współpracy z samorządami lokalnej polityki edukacyjnej (naturalnie niesprzecznej z krajową polityką edukacyjną). U progu III Niepodległości planowano (i próbowano to zrealizować), aby kurator był rzeczywistym, edukacyjnym liderem w województwie. Tymczasem już poprzednie ekipy kierujące MEN skutecznie sprowadzały go do roli jedynie wykonawcy ich poleceń, a obecna finalizuje ten proces czyniąc go zwyczajnie żołnierzem ministra ...

Nowelizacja ustawy oświatowej przynosi także oczekiwane przez bardzo wielu rodziców rozwiązanie tzn. zostaje przywrócony początek obowiązku szkolnego w Polsce na poziom siedmiu lat oraz otwarta zostaje przed rodzicami możliwość podejmowania decyzji o wcześniejszym o rok rozpoczynaniu przez ich dzieci obowiązkowego nauczania w szkole. Szkoda jednak, że nie zadano sobie trudu chociażby oszacowania kosztów nagłego zwrotu w operacji "sześciolatki do szkoły", gdyż w ostatnich latach wydawano pieniądze na przygotowanie szkół na przyjęcie sześciolatków, chociaż były to kwoty zbyt niskie w stosunku do rzeczywistych potrzeb. Tak na marginesie, gdyby poważnie potraktowano problem przygotowania szkół publicznych na przyjęcie sześciolatków to uniknęlibyśmy szeregu niepotrzebnych konfliktów. Sześciolatki bowiem całkiem dobrze radzą sobie np. w szkołach niepublicznych w kilkunastoosobowych, właściwie przygotowanych klasach. Niestety również w "sześciolatkowej" części nowelizacji ustawy wyraźnie widać biurokratyczne myślenie jej autorów. Oto przewidują oni, że rodzice będą mogli wycofać dziecko, które rozpoczęło naukę w wieku lat sześciu ze szkoły do przedszkola (tegoroczne pierwszaki) lub z klasy drugiej do pierwszej (dzieci z rocznika 2008). Taka propozycja świadczy o tym, że kompletnie nie zdają oni sobie sprawy z konsekwencji dla dziecka takiej klęski edukacyjnej. Oto zaraz na starcie edukacyjnym dowie się ono, iż jest gorsze od swoich kolegów i koleżanek, co będzie miało dla jego poczucia własnej wartości ogromnie negatywne skutki. A przecież można było zaproponować, aby w przypadku kłopotów dziecka z nauczaniem zorganizować dla niego odpowiednie wsparcie w szkole. Oprócz tego ministerialnym biurokratom nie przyszło do głowy, że wiele małych dzieci ma kłopoty na początku szkolnej nauki z powodu zbyt licznych klas i nierozumienia przez wielu nauczycieli ich potrzeb rozwojowych, co sprawia, że są one obciążane nadmiernymi obowiązkami szkolnymi. Skądinąd musi zastanawiać, dlaczego żaden z naszych "edukacyjnych reformatorów" nie pomyśli o obniżeniu liczebności dzieci w nauczaniu początkowym w szkołach publicznych, do poziomu maksimum 20 uczniów. Skąd wziąć na to pieniądze? M.in. z ograniczenia wydatków na koszmarnie rozbudowaną administrację oświatową oraz z likwidacji wielu całkowicie zbędnych dla uczniów i nauczycieli wydatków finansowanych z oświatowych pieniędzy.