Kończy się rekrutacja do publicznych przedszkoli i znowu, szczególnie w dużych miastach, sporo dzieci się do nich nie dostanie. Bardzo charakterystyczna jest sytuacja w Krakowie, gdzie ok. 2 tys. dzieci nie zostało przyjętych do placówek. Rozwiązanie problemu zapewnienia miejsc w publicznych przedszkolach dla dzieci wszystkich rodziców starających się o nie wydaje się być zbyt trudne dla ludzi odpowiedzialnych za polską oświatę, na różnych jej poziomach.

Tworzą oni skomplikowane systemy przyjęć, które nie tylko dyskryminują pełne rodziny, w których obydwoje rodzice pracują, ale można odnieść wrażenie, iż ich treść ma utrudnić zainteresowanym zorientowanie się o co w tym wszystkim chodzi. Na dodatek rodzice, których dzieci nie dostały się do przedszkola, mają problem z uzyskaniem rzetelnej informacji o przyczynach nieprzyjęcia ich dziecka. Bardzo często dyrektorzy przedszkoli twierdzą, iż nie muszą takich informacji udzielać. W ten sposób obywatele kolejny raz przekonują się o specyficznym stosunku osób pełniących służbę publiczną do tych, którzy w istocie poprzez swoje podatki zapewniają im wynagrodzenia.

Kwestia niewystarczającej liczby miejsc w przedszkolach publicznych jest swoistą ilustracją polskiej polityki antyrodzinnej. Z jednej strony rządzący nieustannie zapewniają nas o swej trosce o rodziny, szczególnie w kontekście fatalnej sytuacji demograficznej, a z drugiej każdy kontakt rodziców z rzeczywistością przekonuje ich, iż są to jedynie puste deklaracje. Proces rekrutacji do przedszkoli pokazuje bowiem, iż młoda rodzina, mająca dochód poniżej średniej krajowej ma znikome szanse na ulokowanie swego trzyletniego dziecka w publicznym przedszkolu, szczególnie gdy jest to ich pierwsze dziecko. Łatwiej umieścić trzylatka w przedszkolu rodzinom z większą liczbą dzieci, tyle tylko, iż traumatyczne przeżycia rodziców szukających miejsca dla pierwszego dziecka mogą skutecznie zniechęcić ich do starania się o kolejne. Z kolei preferencje dla dzieci z niepełnych rodzin zniechęcają wielu rodziców do formalizowania swoich związków.  

Równocześnie warto zauważyć, iż owe kłopoty z zapewnieniem dzieciom miejsc w przedszkolach mają miejsce po ogłoszeniu przez rządzących nowej polityki edukacyjnej dla najmłodszych, w ramach której niebawem każde polskie dziecko w wieku od trzech do pięciu lat ma mieć zagwarantowane miejsce w przedszkolu publicznym. Póki co np. w Krakowie problemy z miejscami dla potencjalnych przedszkolaków wcale nie maleją. Słuchając opowieści młodych rodziców o walce o miejsce w przedszkolu dla swojego trzyletniego dziecka otrzymujemy jedno z wielu wyjaśnień traktowania przez nich państwa jako bytu im zwyczajnie nieprzyjaznego. Skądinąd przygody rodziców bliźniaków dowiadujących się, iż ich dzieci trafiły do różnych, odległych od siebie przeszkoli mogłyby stanowić znakomity materiał na film dla twórców takich, jak niestety przedwcześnie zmarły Stanisław Bareja. Szczególnie smakowite są komentarze urzędników, iż komputer tak dzieci przydzielił. Pytanie, kto opracował tak kuriozalne zasady rekrutacyjne i tak bezmyślnie ów komputer zaprogramował, zdaje się nie nurtować owych urzędników. O komplikacji prostej w istocie operacji przyjmowania dzieci do przedszkoli świadczy procedura odwoławcza, której muszą poddać się rodzice. Dla wielu z nich przygody przedszkolne są prawdziwą szkołą przeżycia. Poza wszystkim zdumiewa brak umiejętności zaplanowania odpowiedniej liczby miejsc w publicznych przedszkolach przez lokalnych urzędników w wielu polskich miastach. Gdyby tyle wysiłku, ile wkładają oni w tworzenie zasad przyjmowania dzieci poświęcili oni tej kwestii, to uniknęlibyśmy w sumie żenujących sytuacji walki o miejsca przedszkolne, ale wówczas nie mieliby oni poczucia dysponowania niedostępnym dla każdego zainteresowanego dobrem, a niestety w systemach biurokratycznych jest to coś, co urzędnicy lubią najbardziej. Problem mógłby zostać rozwiązany przez stworzenie programu wspierania przez gminy zakładania przedszkoli przez podmioty niepubliczne, z założeniem zapewnienia w nich miejsc dla dzieci (wszystkich lub części z nich) na takich samych zasadach, jak w placówkach publicznych.

W tym roku kłopoty rekrutacyjne mają nie tylko rodzice trzylatków, ale również rodzice sześciolatków urodzonych w pierwszej połowie 2008 roku, gdy pragną ulokować swoje dziecko w wybranej przez siebie szkole publicznej. Są to rodzice, którzy poddali się wcześniejszemu obowiązkowi szkolnemu wprowadzonemu dla ich dzieci i nie próbowali uzyskać dla nich jego odroczenia. Postanowili jednak samodzielnie wybrać szkołę dla dziecka, nie zgadzając się z "tyranią szkolnego obwodu" w sytuacji, gdy nie mają zaufania do szkoły, do której zgodnie z miejscem zameldowania przypisane jest ich dziecko. Bardzo wielu takich rodziców przekonało się, iż zbiór dobrych szkół publicznych okazuje się być bardzo ograniczony i dla dzieci niemieszkających w ich obwodach często brakuje w nich miejsca. Podobnie, jak w przypadku przedszkoli również rekrutacja do pierwszych klas szkół podstawowych dla dzieci spoza ich obwodu okazuje się być swoistą ruletką. I znowu mamy do czynienia z klasycznym brakiem empatii w stosunku do rodziców osób odpowiedzialnych za stan oświatowych spraw. Stoją oni na stanowisku, iż przecież dziecko ma zapewnione miejsce w szkole obwodowej, a to, iż owa szkoła nie spełnia oczekiwań rodziców zdaje się ich nie interesować. Obserwacja tego zjawiska ukaże również skalę nieprzygotowania szkół publicznych na przyjęcie sześciolatków. A przecież zgodnie z zapewnieniami MEN szkoły owe miały być w pełni na to przygotowane. Warto zauważyć, iż do szkół publicznych w dużych miastach kierowanych jest przez rodziców tylko ok. 50 proc. dzieci objętych w tym roku wcześniejszym rozpoczynaniem obowiązku szkolnego, a mimo to znaczna ich część ma kłopot z uzyskaniem miejsca w szkole, do której ich rodzice mają zaufanie.

Tegoroczne przygody rekrutacyjne trzylatków i sześciolatków doskonale ilustrują oświatową nierzeczywistość, w której tkwią ludzie odpowiedzialni za polską oświatę. Wg minister edukacji Joanny Kluzik-Rostkowskiej operacja "Sześciolatek w szkole" przebiega znakomicie, podobnie jak poprawa dostępności przedszkoli. Niestety, wypowiedzi szefowej MEN i jej urzędników bardzo przypominają stwierdzenia ich peerelowskich poprzedników, którzy również uważali, iż ich działania powinny uszczęśliwiać obywateli, a wszelkie kłopoty mają "przejściowy charakter" i związane są z nierozumieniem przez obywateli "światłych" zamierzeń władzy.