W czerwcu wicepremier Janusz Piechociński publicznie zapowiadał, że jeżeli do 20 sierpnia tzw. afera taśmowa nie zostanie całkowicie wyjaśniona przez aparat państwa, to doprowadzi on do przedterminowych wyborów. Dziennikarze dobrze zapamiętali tę obietnicę, ale najwyraźniej zapomniał o niej sam prezes koalicyjnego Polskiego Stronnictwa Ludowego. Kiedy minął termin ultimatum, przedstawiciele mediów zaczęli go energicznie wypytywać, czy wywiąże się ze swojej zapowiedzi.

REKLAMA

Piechociński nie podjął żadnych kroków w kierunku zerwania koalicji i doprowadzenia do wcześniejszych wyborów, a w wywiadach mętnie tłumaczył, że wprawdzie podtrzymuje swój krytyczny stosunek do afery, ale w sprawie wyborów konieczne są kroki konstytucyjne. Dlaczego więc ich nie podjął? Nie po raz pierwszy lider ludowców udowodnił, że jego słowa nie mają żadnej wartości i niefrasobliwie rzuca je na wiatr najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, że kompromituje w ten sposób siebie oraz swoją partię. Tym razem zrobił to jednak wyjątkowo niezdarnie, bez odrobiny wiarygodności, nie mówiąc o politycznej charyzmie, której nigdy nie miał. Przed dziennikarzami stanął zagubiony, tchórzliwy człowiek, którego przerosły obie obecnie pełnione role: wicepremiera i prezesa PSL.

Powszechnie wiadomo, że politycy namiętnie i cynicznie kłamią oraz z upodobaniem nie wywiązują się ze swoich obietnic. Są jednak tacy, którzy umieją to robić perfekcyjnie, a nawet z pewnym wdziękiem, nie tracąc uznania w oczach opinii publicznej. Janusz Piechociński robi to tak nieudolnie i tak naiwnie, że słuchając go ma się ochotę krzyknąć za Kmicicem: "kończ waść, wstydu oszczędź!"