W ostatnie, prawdziwie już letnie dni zaludniły się wiślane bulwary w Krakowie, zwłaszcza między mostem Dębnickim a Grunwaldzkim, gdzie możne nie tylko spacerować, ale także położyć się na trawie.

REKLAMA

Korzystając z pięknej pogody przeszedłem się kilka razy po obu stronach królowej polskich rzek, a ponieważ mam zwyczaj maszerować dosyć szybko, mijałem wiele osób, w większości rodzin z dziećmi i młodych par. Chcąc nie chcąc, słyszałem więc trochę ich rozmów i byłem przerażony nie tyle treściami (nie miałem czasu zagłębiać się w nie), ale słownictwem.

Wiem, że dzisiaj używa się na co dzień wyrazów powszechnie uważanych jeszcze dwadzieścia lat temu za wulgarne, ale zaskoczyła mnie ich częstotliwość oraz całkowity brak skrępowania. Przyglądałem się twarzom wypowiadających je osób i żadna nie wyglądała na przysłowiowego menela. Prawdopodobnie sporą część spośród nich stanowili studenci i licealiści.

Najbardziej poraziło mnie jednak, kiedy usłyszałem krzyczącą na niesforne dziecko matkę. Przywołując je do porządku zdołała zmieścić w kilku zdaniach tyle wulgaryzmów, że aż wzbudziła zainteresowanie innych spacerowiczów. Jestem niemal pewien, że jej pociecha dobrze zapamięta te słowa i przeniesie je do przedszkola, na podwórko, na plac zabaw. I tak będą rosły pokolenia ludzi nie widzących nic złego w językowym chamstwie.

Podobne wyrazy można usłyszeć także na ulicach, w kawiarnianych i restauracyjnych ogródkach, w pojazdach komunikacji miejskiej, nawet w tych, którymi jadą na uczelnie studenci. Ba, rozbrzmiewają na korytarzach szkół podstawowych, średnich i wyższych, a nauczyciele, wychowawcy i wykładowcy nie zawsze na nie reagują.

Można oczywiście skwitować to smutne zjawisko społeczne starożytną formułą-zawołaniem: "O tempora, o mores!" Wątpliwe jednak, aby używający kuchennej łaciny rodacy zrozumieli je i zawstydzili się swoich słów.