Jestem bardzo wdzięczny marszałkowi Sejmu Radosławowi Sikorskiemu, że w zwięzłej, ale w jakże sugestywnej formie, kolejny raz pokazał Polakom istotę III Rzeczypospolitej, będącej de facto PRL-bis.

REKLAMA

Uczynił to honorując jednocześnie minutą milczenia dwie osoby: bohatera opozycji antykomunistycznej Kazimierza Świtonia i zawsze wiernego reżimowi PRL aktora Stanisława Mikulskiego.

Pisałem już tutaj o tej sprawie, więc nie będę ponownie wchodził w szczegóły. Komentatorzy polityczni określili decyzję Sikorskiego jako niestosowną, haniebną i obraźliwą dla współtwórcy Wolnych Związków Zawodowych. Przyznaję, że i ja miałem na początku identyczne odczucia, ale z pewnej perspektywy czasowej widzę ją nieco inaczej, a mianowicie tak, jak napisałem w pierwszym zdaniu.

III RP jest bowiem budowana na takich właśnie podstawach. Z jednej strony oddaje się cześć ludziom, którzy mieli odwagę przeciwstawić się sowieckiemu panowaniu (najchętniej jednak tym, których sami komuniści nazwali "konstruktywną opozycją" w przeciwieństwie do "oszołomów"), z drugiej dba się zaś o dobre samopoczucie żyjących jeszcze członków elit władzy PRL, czyli osób wiernie służących aż do 1989 roku Moskwie, a następnie znakomicie radzących sobie i w politycznej, i zwłaszcza w ekonomicznej rzeczywistości niepodległego państwa.

Przyjmując taki punkt widzenia zrównuje się ofiary z katami, usiłując wytłumaczyć społeczeństwu, że wszyscy oni dzielnie walczyli o wolność, suwerenność oraz demokrację różnymi metodami, ale i jedni, i drudzy mieli Polskę głęboko w sercu, co jest bezczelnym kłamstwem i zamazywaniem historycznych, a także etycznych granic między ewidentnym bohaterstwem a równie jawną zdradą.

Rozumując w ten sposób identyczne zasługi dla wyrwania naszego kraju z sowieckiej niewoli mieli pułkownik Ryszard Kukliński i generał Wojciech Jaruzelski, co chętnie zresztą podnoszą uformowani mentalnie w PRL politycy, propagandyści i publicyści, a także - co zdumiewające - część historyków. Ba, pierwszy jest przez nich traktowany jako ten, który złamał przysięgę wojskową i zdradził swoich kolegów z Wojska Polskiego, w drugim widzą natomiast targanego wynikającymi ze szlachetnych pobudek wątpliwościami patriotę.

Równie chętnie zrównuje się też Żołnierzy Niezłomnych z ich prześladowcami ze stalinowskiego aparatu represji, chociaż pierwsi podjęli straceńczą, ale słuszną walkę o narodowe imponderabilia, a drudzy realizowali rację stanu okupującego Polskę - niestety, za zgodą niedawnych zachodnich aliantów - mocarstwa. Niechętnie, z musu i z wieloma zastrzeżeniami honoruje się generała Emila Fieldorfa-"Nila", pułkownika Witolda Pileckiego, czy majorów Zygmunta Szendzielarza-Łupaszkę i Józefa Kurasia-"Ognia", ale podkreśla się także zasługi generała Czesława Kiszczaka i profesora majora Zygmunta Baumana, którzy uganiali się za nimi po lasach.

Doprowadzając to rozumowanie do granic absurdu można by stwierdzić, że takie same prawo do nazywania się prawymi Rosjanami mieli więźniowie sowieckich łagrów i ich nadzorcy wszystkich szczebli.

Ten relatywizm dominuje w Polsce od 25 lat i nie widać nadziei na zastąpienie go prawdą historyczną, mimo wspaniałej działalności edukacyjnej Instytutu Pamięci Narodowej. Co pewien czas zyskuje on widowiskowe i atrakcyjne uzewnętrznienie. Ostatnim takim jego przejawem była właśnie sejmowa minuta milczenia dla Kazimierza Świtonia i Stanisława Mikulskiego.