Co łączy Wisławę Szymborską z księdzem profesorem Józefem Tischnerem? To, że niedługo po śmierci oboje zaczęli funkcjonować w pamięci większości Polaków nie jako wybitni twórcy w swoich dziedzinach, ale jako niefrasobliwi żartownisie.

REKLAMA

Znakomicie ujął to zjawisko w odniesieniu do naszej literackiej noblistki Bronisław Maj pisząc, że były sekretarz poetki, a obecnie prezes fundacji jej imienia doktor habilitowany Michał Rusinek stworzył w przestrzeni publicznej "wizerunek wesołej facecjonistki i figlarki, autorki śmiesznych wyklejanek i zabawnych limeryków, która jedynie przy okazji pisywała też, zdaje się, jakieś wiersze".

Podobnie traktowany jest autor "Sporu o człowieka". Ze wspomnień wielu przyjaciół (zwłaszcza młodszego pokolenia, których jakoś nie pamiętam z wykładów i seminariów u niego w drugiej połowie lat 70., kiedy był w szczytowej formie filozoficznej) wyłania się wyłącznie beztroski góralski gawędziarz, ksiądz dobrodziej, wiecznie uśmiechnięty dowcipniś, no i oczywiście przedstawiciel "kościoła otwartego".

A przecież i Szymborska, i Tischner byli mistrzami słowa, bynajmniej nie łatwego, zabawnego, czy tuzinkowego. Owszem, dla odprężenia żartowali, potrafili być duszą towarzystwa, rozbawiali przyjaciół, rozśmieszali publiczność. Nie można ich jednak redukować tylko do tych marginaliów i oceniać przez pryzmat limeryków, ani góralskich anegdot.

Każdy twórca potrzebuje chwil relaksu, zdystansowania się od wyczerpującej psychicznie, a nieraz i fizycznie pracy umysłowej. Jedni uciekają wtedy w samotność i popadają w depresyjne nastroje, inni lubią przebywać wśród ludzi, ukazując im zupełnie inne oblicze niż to, jakie przystoi klasykom.

Dobrze byłoby więc widzieć w Wisławie Szymborskiej i w ks. prof. Józefie Tischnerze wielką poetkę oraz znakomitego filozofa, oceniając ich przez pryzmat najważniejszych osiągnięć, a nie momentów odprężenia. Wymaga to sporo intelektualnego wysiłku, ale zachowane będą wówczas właściwe proporcje w kształtowaniu opinii na temat ich dorobku. Z pewnością nie byli to bowiem zawodowi trefnisie, jak może się błędnie wydawać podczas lektury rozmów prowadzonych przez dziennikarzy z ludźmi, którzy dobrze ich znali, ale popadli w szkodliwą modę nadmiernego "uczłowieczania" swoich wielkich przyjaciół.