Do szkoły podstawowej chodziłem w latach 60. ubiegłego wieku, ale doskonale pamiętam ówczesne metody wychowawcze, za które dzisiaj nauczyciele zostaliby prawdopodobnie pozwani do sądu, a na pewno napiętnowani w większości mediów jako sadyści i zwyrodnialcy.

REKLAMA

Należało do nich bicie drewnianym piórnikiem po wierzchu dłoni, stanie w kącie (dawniej klęczało się tam na grochu), sadzanie w tzw. oślej ławce, pisywanie po kilkadziesiąt razy zdań w rodzaju: "Nie będę rozmawiał podczas lekcji" lub "<Pana Tadeusza> napisał Adam Mickiewicz, a nie Juliusz Słowacki". Nie wspomnę już o uwagach w dzienniczku ucznia (zwanym preparatką) i o wzywaniu rodziców przez wychowawcę klasy.

Te dawne czasy przypomniały mi się, kiedy usłyszałem, że jednej z urzędniczek starostwa powiatowego w Wolsztynie (woj. wielkopolskie), która pomyliła w sporządzanym przez siebie dokumencie imię starosty Janusza Frąckowiaka, robiąc z niego Jarosława, tenże polecił za karę przepisać swoje właściwe personalia sto razy.

Kiedy sprawa została nagłośniona, do Wolsztyna zaczęli przyjeżdżać dziennikarze, aby porozmawiać z czułym na swoim punkcie starostą. Przyznał on wprawdzie, że popełnił błąd, ale bronił intencji i starał się obrócić całą sprawę w żart. W dodatku uznał, że rozsławił w ten sposób powiat.

Ukarana urzędniczka jest obecnie na urlopie i nie chce udzielać wywiadów mediom. Nie jest wykluczone, że obawia się, iż gdyby powiedziała coś uznanego przez Janusza (Janusza, Janusza, Janusza, etc) Frąckowiaka za niestosowne mógłby on nakazać jest napisanie sto razy znacznie dłuższego zdania albo klęczenie na grochu. Na szczęście dla niej nie ma już dzisiaj drewnianych piórników.