Nie zazdroszczę premierowi Donaldowi Tuskowi sytuacji, w jakiej znalazł się w wyniku afery podsłuchowej. Jest ona dynamiczna i rozwojowa, nie można więc na nią zareagować raz a dobrze, ponieważ nie wiadomo, co jeszcze wypłynie w kolejnych dniach i jacy ważni członkowie ekipy rządowej zostaną skompromitowani.

REKLAMA

Z tego punktu widzenia Tusk zachowuje się bardzo rozsądnie. Gdyby od razu zdymisjonował Bartłomieja Sienkiewicza, musiałby teraz z żelazną konsekwencją identycznie potraktować Radosława Sikorskiego i Pawła Grasia, a kto wie, na kogo padnie w niedalekiej przyszłości.

Premier postanowił więc poczekać i skierować zainteresowanie opinii publicznej nie na meritum skandalu, ale najpierw na jego didaskalia, czyli na problem tego, kto nagrywał jego ministrów, a nie na to, co oni mówili, a potem zagrać va banque kartą dezorganizacji państwa. W ten sam sposób tłumaczą się teraz główni bohaterowie swawolnych rozmów biesiadnych. Najmocniej wyraził to Sikorski, mówiąc o ataku zorganizowanej grupy przestępczej na rząd.

Taka taktyka nie jest zła, ale tylko pod warunkiem, że opozycja nie zdoła się zmobilizować i podjąć skutecznych kroków w celu odwołania rządu bądź doprowadzenia do nowych wyborów parlamentarnych. A ponieważ Prawo i Sprawiedliwość nie znalazło na razie sojuszników w tych poczynaniach, Tusk może nadal odwlekać moment podjęcia decyzji personalnych.

Skoro może jednak jeszcze grać na czas dzięki skłóconej opozycji, będzie to robił jak długo się da, a jego spin doktorzy dostarczą mu kolejnych argumentów na rzecz przedstawiania całej afery Polakom już nie tylko w kategoriach obyczajowych oraz prawnych, ale także z wyraźnie zarysowanym głównym wątkiem merytorycznym w postaci obarczenia i podsłuchujących, i publikujących pikantne rozmowy ministrów osób odpowiedzialnością za działanie przeciw polskiej racji stanu.