Każda kampania wyborcza dobiega kiedyś końca, po niej następują - w Polsce - dwa dni wyciszenia, następnie nerwowe oczekiwanie na pierwsze sondażowe wyniki w niedzielę wieczorem i kolejne kilkadziesiąt (w przypadku wyścigu o prezydenturę) godzin na ogłoszenie ostatecznego rezultatu. A potem trzeba wrócić do codzienności i żyć wśród ludzi, którzy zagłosowali na innego kandydata.

REKLAMA

W pierwszej chwili chciałem napisać: "żyć razem z ludźmi", ale wobec niesamowitych emocji, z jakimi mieliśmy do czynienia w zakończonej właśnie kampanii prezydenckiej to słowo wydało mi się wyjątkowo niestosowne. Poziom nienawiści, jaka przetoczyła się w ostatnich dniach przez Polskę (a która najbardziej ujawniła się w internecie, gdzie bezkarna anonimowość wyzwala najgorsze instynkty) był bowiem taki, że będziemy potrzebowali sporo czasu, aby otrząsnąć się z wzajemnej wrogości i przypomnieć sobie, iż jesteśmy obywatelami tej samej Rzeczypospolitej (mniejsza o jej numer).

Dwa zwalczające się obozy osiągnęły duży sukces: wciągnęły do swojej wojny rzesze obojętnych wcześniej politycznie rodaków zmuszając ich nie tylko do pozytywnego opowiedzenia się za którymś z kandydatów, ale także do znienawidzenia drugiego oraz jego zaplecza i zwolenników. Będzie musiało upłynąć niemało czasu, aby te emocje opadły, a ponieważ za kilka miesięcy czekają nas wybory parlamentarne, które znowu podgrzeją atmosferę, nienawiść zatruwająca "krew pobratymczą" może się nasilać zamiast zanikać.

To bardzo dobrze, że tak wielu Polaków całym sercem zaangażowało się w politykę, źle jednak, iż judzeni przez dwie główne partie zaczęli patrzeć na siebie z ukosa, przenosząc wyborczą konfrontację do rodzin, miejsc pracy, kręgów towarzyskich. Mawia się, że czas leczy rany, ale w pękniętej na pół Rzeczypospolitej trzeba go będzie liczyć raczej na miesiące niż na tygodnie. Ogromną rolę powinni odegrać w tym procesie łagodzenia napięcia ten, kogo wybraliśmy 24 maja i jego przegrany konkurent.