Po każdej wyborczej porażce następuje w partii, która jej doznała, okres rozliczeń.

Przed nami wprawdzie jeszcze druga tura wyborów prezydenckich, którą może wygrać Bronisław Komorowski, ale to, co stało się w pierwszej można już śmiało uznać za poważną klęskę jego formacji, czyli Platformy Obywatelskiej. Nawet jeżeli urzędująca głowa państwa obroni swój fotel, trudno będzie mówić o satysfakcjonującym zwycięstwie PO.

O tym, że w tej partii - jak w każdej innej - cały czas trwają bardziej lub mniej ostre zmagania różnych frakcji i koterii (obrazowano nazywane walką buldogów pod dywanem) nie trzeba przekonywać żadnego bacznego obserwatora polskiej sceny politycznej. Teraz, kiedy widmo oddania władzy całkiem realnie zawisło nad ugrupowaniem, które sprawuje ją od wielu lat, te spory w naturalny sposób nasilają się i stają coraz bardziej widoczne.

W sytuacji zagrożenia albo zwiera się szyki, albo następuje dekompozycja ugrupowania. Najbliższe kilkanaście dni pokaże, która z tych dróg stanie się udziałem Platformy. Czy w obliczu spektakularnej porażki Komorowskiego na moment ucichną wewnątrzpartyjne spory i zaczną obowiązywać dwie zasady: "kto nie przeciw nam, ten z nami" oraz "wszystkie ręce na pokład", czy też skala nienawiści jest już w tym ugrupowaniu tak ogromna, że nie da się jej powstrzymać nawet w czarnej godzinie.

 Ewentualna utrata pałacu Prezydenckiego nie będzie jeszcze wielką tragedią polityczną dla PO, ponieważ realna władza jest w parlamencie. Jeżeli zamiast zwarcia szyków rozpocznie się jednak polowanie na winnych beznadziejnej kampanii i słabego wyniku Komorowskiego, to w jesieni może dojść nie tylko do widowiskowej klęski Platformy Obywatelskiej w wyborach do Sejmu i Senatu, ale także do jej rozpadu.