Cieszę się z ożywionej dyskusji, jaką wywołał apel Porozumienia Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych w Krakowie do władz Warszawy o zburzenie Pałacu Kultury i Nauki.

Jak zwykle ujawniło się przy takiej okazji całkiem spore grono nadal rozmiłowanych w komunizmie sierot po PRL, dla których pozbycie się tego symbolu zniewolenia tożsame jest z barbarzyństwem. Ci sami ludzie stają też w obronie każdego pomnika Armii Czerwonej, które kolejno likwidują władze samorządowe. Ich prymitywna argumentacja sprowadza się do dramatycznego okrzyku: "Przecież to jest część naszej historii, a nie wolno niszczyć pamiątek przeszłości, jakie by one nie były".

Chociaż nie mam zbyt wysokiego mniemania o kwalifikacjach umysłowych tych, których najlepiej definiuje określenie "homo sovieticus", to może zrozumieją oni jednak poniższą metaforę, którą im dedykuję.

Na mieszkającego od wieków i nie szukającego z nikim zwady człowieka napadło wspólnie i w porozumieniu dwóch sąsiadów, opanowując i demolując jego dom oraz mordując mu część rodziny. Po pewnym czasie agresorzy pokłócili się i jeden wyrzucił drugiego z owej posiadłości, ale tylko po to, żeby zawładnąć nią samemu. Zabił żonę gospodarza, zgwałcił jego córki, pobił synów, a jemu nakazał powieszenie na wszystkich ścianach fotografii "wyzwoliciela".

Jaka powinna być pierwsza reakcja właściciela domu, kiedy ten zbrodniarz opuści go? Odpowiedź jest oczywista: wysprzątanie posiadłości, zaleczenie fizycznych i psychicznych ran oraz zdjęcie ze ścian fotografii wieloletniego gnębiciela. Czy można sobie wyobrazić inne zachowanie odzyskującego wolność człowieka? Przecież w pierwszym, naturalnym odruchu pozbędzie się właśnie tego, co przypomina mu tragiczne przejścia i długie zniewolenie. Część z tych fotografii może zachować, ale w domowym archiwum, nie zaś na ścianach, resztę podrze zaś i wyrzuci do śmietnika. Gdyby postąpił inaczej, należałoby go poddać leczeniu psychiatrycznemu.

Zrozumieliście, miłośnicy sowieckich reliktów?