Polski tenis ma gigantyczny potencjał. Agnieszka Radwańska i Jerzy Janowicz to nazwiska, które dla większości kibiców są rozpoznawalne. Londyński Wimbledon, czy paryski Roland Garros to turnieje, które od razu kojarzą się „białym sportem”. Aby tego było mało, korty w naszym kraju bez przerwy zajęte, a imprezy wielkoszlemowe są oglądane przez wielomilionową publiczność. Można więc odnieść wrażenie, że z takimi zasobami praca w Polskim Związku Tenisowym jest dziecinnie łatwa. Jednak ostatnio cały szereg błędów sprawił, że zarząd PZT podał się dymisji. Jedni się martwią i zastanawiają, „co będzie dalej”, inni z ulgą mówią „wreszcie”.

REKLAMA

Legendarny przedsiębiorca Warren Buffett powiedział kiedyś słynne słowa, że "dopiero podczas odpływu okazuje się, kto pływał nago". Polski tenis po latach posuchy wdrapywał się szczyty. Mamy ćwierćfinalistów, półfinalistów i finalistkę Wimbledonu, zdolnych deblistów, a reprezentacja Polski w 2016 roku grała w Grupie Światowej Pucharu Davisa.

Większość tenisowego środowiska od dawna alarmowała, że w centrali od dłuższego czasu dzieją się bardzo złe rzeczy. Lista jest długa: brak transparentności, brak pomysłu na szkolenie i niezrozumiałe decyzje. Najwięcej kontrowersji wywołała ta z 2016 roku - podczas meczu Pucharu Davisa z Argentyną w hali położono niewłaściwą nawierzchnię. Światowa Federacja Tenisa nałożyła na związek karę: odjęcie 2 tysięcy punktów reprezentacji (spadek z 19. miejsca na 66. w rankingu) oraz 62 tysiące dolarów grzywny. Prezes odwołał się od decyzji, ale tylko od drugiej części, prosząc o obniżenie finansowej kary.

Prezes Jacek Muzolf działa w września 2014 roku (wcześniej pełnił obowiązki prezesa). Już po roku urzędowania głośno zabrzmiały głosy krytyków. Ministerstwo Sportu postanowiło przeprowadzić więc kontrolę w PZT, która zakończyła się tym że ówczesny minister Adam Korol zażądał natychmiastowego ustąpienia Muzolfa oraz trzech innych działaczy z zarządu. Panowie nie przejęli się jego słowami.


Na dwa dni przed wyborami w związku zarząd PZT sam podał się do dymisji. Jak można przeczytać w oświadczeniu, jest to "znak protestu przeciwko działalności Ministra Sportu i Turystyki Witolda Bańki". Szef resortu obciął dotacje na 2017 rok dla PZT o prawie 2 miliony złotych. Problem polega na tym, że wszystkie związki sportowe, które były zainteresowane tego typu subwencjami składały stosowne dokumenty na początku roku, ponieważ ministerstwo przyznawało najróżniejsze wsparcia 31 stycznia. Polski Związek Tenisowy przesłał dokumenty pod koniec marca. W dodatku z licznymi błędami.

Wcześniej PZT poprosił ministerstwo o około 300 tysięcy złotych dofinansowania. Kiedy resort poprosił o zwrot, ludzie odpowiedzialni w związku rozłożyli ręce, bo najprawdopodobniej nie było z czego. Do tej pory federacja zwróciła około 40 tysięcy.

W połowie marca kandydat na nowego prezesa, Mirosław Skrzypczyński, ujawnił szereg innych nieprawidłowości, które miały miejsce w związku w ostatnich latach. Skrzypczyński między innymi zaznaczył, że przy Polskim Związku Tenisowym powstała spółka Tenis Polski, która miała pomagać w pozyskiwaniu środków na rozwój dyscypliny. Jej prezesem został Marcin Śmigielski, do którego wynagradzania wiele zastrzeżeń miała Komisja Rewizyjna PZT. Przez niespełna osiem miesięcy za swoją pracę zarobił ponad 327 tysięcy złotych. Kontrowersje wzbudzał też wybór firmy dostarczającej piłki tenisowe na turnieje PZT, a nawet... strona internetowa "Tenisa Polskiego", którą zajmowały się dwie firmy.

Co trzeba zmienić w PZT? Skrzypczyński mówi krótko - wszystko. Nasze reprezentacje pikują w dół i paradoksalnie wydaje się, że obcięcie dotacji było najlepszym możliwym ruchem. Wybory nowego zarządu w sobotę. Faworytem jest Mirosław Skrzypczyński, ale wygrzebanie polskiego tenisa potrwa kilka lat.