Osoby silnie zaangażowane po jednej ze stron politycznego sporu, po stronie jednej z rywalizujących partii, mają gdzieś argumenty merytoryczne, zachowują się jak zagorzali kibice sportowi, dla których nieważne jest, kto jest lepszy, byle wygrała ukochana drużyna. To oni nie widzą ręki obrońcy we własnym polu karnym, ale głośno domagają się od sędziego "wskazania na wapno", gdy ich napastnik teatralnie padnie przed bramką rywala. Wszystko po to, by wygrać i pokazać tamtym, kto "pany", kto "dziady".

REKLAMA

Ten malowniczy opis, doskonale przystający do naszej politycznej rzeczywistości, nie pochodzi stąd. Jest dziełem Patricka Millera z University of Kansas i Pameli Johnston Conover z University of North Carolina, którzy zbadali emocje zagorzałych zwolenników Partii Republikańskiej i Demokratycznej. I przekonali się, że z duchem sportowej rywalizacji nie mają one wiele wspólnego. Oczywiście Amerykanie raczej nie wskazaliby na analogie z naszą piłką nożną, ale to szczegół bez istotnego znaczenia.

Liczy się to, że temperatura politycznego sporu za Oceanem podskoczyła już tak wysoko, że - zdaniem autorów tych badań - zagraża procesowi demokratycznemu. Jak piszą na łamach "Political Research Quarterly", aż 41 procent osób deklarujących, że są zwolennikami konkretnej partii, uważa, że jej zwycięstwo jest najważniejsze - daleko bardziej istotne niż konkretne polityczne czy ideologiczne cele, które mogłyby być tego zwycięstwa konsekwencją. Przywiązanie do prymatu polityki nad partyjniactwem deklaruje już tylko 35 procent. Pozostali sytuują się gdzieś pośrodku. Lojalność wobec swojej partii okazuje się daleko ważniejszym źródłem rywalizacji i związanych z nią, często mało eleganckich, zachowań niż jakieś fundamentalne różnice poglądów.

Gdyby podobne badania przeprowadzić u nas, wyniki mogłyby być jeszcze bardziej przygnębiające, bo i doświadczenia z demokracją mamy krótsze, i temperaturę politycznych sporów wyższą. Ale to akurat naturalne, mimo wszystko na tym etapie historii i w tym miejscu Europy to my mamy więcej do stracenia. Fakt, że takie procesy silnej polaryzacji toczą się też w kolebce demokracji, wskazuje tylko, że nam może być jeszcze trudniej się z nimi uporać.

Nie koniec na tym. Aż 38 procent zagorzałych zwolenników obu rywalizujących w USA partii twierdzi, że na drodze do zwycięstwa można posłużyć się dowolną metodą, z fałszowaniem wyników wyborów, zastraszaniem wyborców drugiej partii, kłamstwem i przemocą fizyczną włącznie. W sytuacji, gdy rywalizacja jest zacięta, wybory stają się jeszcze mniej cywilizowane i do głosu coraz silniej dochodzi nienawiść. Zdaniem Millera i Conover, wyniki tych badań to odbicie politycznych zmian, które nastąpiły w USA w ciągu ostatnich 25 lat. Partyjni "szalikowcy" coraz bardziej zamykają się w obszarze konserwatywnych lub liberalnych idei, sięgają tylko do mediów, które umacniają ich przekonania, są coraz mniej samodzielni w formułowaniu opinii na temat konkretnych spraw, a co za tym idzie: coraz bardziej niechętni "tym drugim". W coraz większym stopniu "partyjność" wyborców przestaje być tylko skutkiem sporów polityków, ale staje się i paliwem, które te spory, w coraz mniej cywilizowanej postaci, napędza.

I tu pozwolę sobie na dosłowny cytat z materiałów prasowych poświęconych tym badaniom: Niebezpieczeństwo czai się w tym, że polityczny klimat, z mało świadomymi wyborcami, którzy ślepo wspierają swoją partię, nie tworzy kultury, która karze nieudolnych rządzących, którzy będąc na stanowisku mogli wspierać błędną politykę lub byli zamieszani w skandale. Zwracam uwagę na słowo "rządzący" i dodaję, że chodzi o rządzących z dowolnej strony sporu. Otóż to. Umiejętność rozliczania nieudolnych rządzących jest elementem kultury demokratycznej. Warto o nią dbać.

I tu dochodzę do tytułowego "janusza". Janusz, inaczej zwany piknikiem, to kibic, który nie chce być typem szalikowca. Owszem okazjonalnie kibicuje swojej drużynie, nawet nosi szalik, ale w myśli, mowie i uczynku zachowuje daleko idący umiar. Przeciętni janusze na stadionie potrafią zaśpiewać, gdy mecz im się podoba, potrafią podrywać się z miejsc i bić brawo. Ale nie robią tego automatycznie i z urzędu. Na okrzyk szalikowców: "Wszyscy wstają i śpiewają" czasem wstają, czasem nie. Gdy jest nudno, siedzą i żałują, że przyszli. A gdy jest szczególnie żenująco, wychodzą przed końcem meczu i obiecują sobie, że ich noga więcej tam nie postanie. Po jakimś czasie zwykle wracają w nadziei, że będzie lepiej. To szalikowcy budują oprawę meczu, ale janusze decydują o tym, czy klub kwitnie i ma pieniądze, czy nie. Dlatego warto o janusza, który płaci pełną cenę za bilet, dbać i dawać mu towar jak najlepszej jakości.

O naszym zbiorowym sukcesie lub porażce na najbliższe lata zdecydują polityczni janusze. Ci, którzy zdecydują się przyjść na wybory, choć nie noszą na co dzień barw klubowych, pokażą, czy chcą Biało-Czerwonej takiej, jaka jest, czy lepszej. Trzymam za nich kciuki.