18 marca napisałem w tym miejscu, że wyborów w maju nie będzie. Wypada mi się z tego rozliczyć. Co prawda na kilka dni przed nieaktualnym już terminem wciąż wiemy mniej niż więcej i wciąż nie wiadomo, czy wybory jednak nie odbędą się 23 maja, ja już jednak wiem, że nie miałem racji. Przyznaję więc oficjalnie, że się myliłem. Niezależnie od tego, czy ostatecznie będziemy w maju głosować, czy nie, myliłem się nie doceniając z jednej strony woli opozycji zablokowania wyborów za wszelką cenę, z drugiej, licząc, że woli przeprowadzenia ich za wszelką cenę przez rząd, a w szczególności prezesa Prawa i Sprawiedliwości, musi towarzyszyć realny plan, jak to zrobić. Tego planu najwyraźniej nie było.

REKLAMA

Myliłem się nie doceniając wtedy, co będzie się działo, jeśli faktycznie, zgodnie z terminami konstytucyjnymi, nie zostanie przedłużony mandat prezydenta Andrzeja Dudy, albo nie zostanie wybrana nowa pierwsza osoba w państwie. Próby delegitymizacji tej prezydentury przez opozycję trwają nieprzerwanie od 2015 roku, po odsunięciu wyborów, a szczególnie po upłynięciu kadencji prezydenta będą podejmowane częściej i jeszcze bardziej bezwzględnie. Mogą przerodzić się w poważny, trudny do opanowania kryzys konstytucyjny. Jeśli wybory zostaną odsunięte bez konkretnej umowy, kiedy dokładnie miałyby się odbyć, czekają nas miesiące przepychanek jeszcze gorszych, niż to, co obserwujemy do tej pory. W bardzo niesprzyjającym dla kraju czasie.

Jeśli PiS i jego prezes zdawali sobie z tego sprawę, prawdopodobnie powinni byli podjąć działania na rzecz zmiany trybu przeprowadzenia wyborów już wcześniej. Nie przekonywać, że jeśli można iść do sklepu, można też głosować, ale spróbować wdrożyć wariant korespondencyjny, nie czekając na chwilę, kiedy wymusi ją swoimi działaniami Jarosław Gowin. W marcu byłem przekonany, że wybory nie są najważniejsze. Owszem, w czasie epidemii nie powinny być. Ale najwyraźniej u nas są. Tu też się myliłem. Jeśli prezes rządzącej partii tak właśnie uważa, musi mieć scenariusz postępowania. O tym, że opozycja chce wybory zablokować, było wiadomo już dwa miesiące temu. Trzeba było już wtedy przygotowywać alternatywne rozwiązania. Nie twierdzę, że spotkałaby się z akceptacją opozycji. Nawet na pewno nie. Ale dałoby czas, którego teraz brakuje.

W interesie Polski jest nie tylko zatrzymanie fali epidemii i niedopuszczenie do rozlania się przypadków zachorowań i śmierci, nie tylko utrzymanie strat gospodarczych w możliwych do ogarnięcia i późniejszej odbudowy ramach. Te sprawy są bardzo ważne, nawet najważniejsze, ale jest jeszcze kolejna. I jej znaczenie będzie jeszcze rosło. To budowa wizerunku państwa, które w chwili kryzysu sobie radzi, których władze ogarniają sytuację, obywatele podporządkowują się zaleceniom, a opozycja dostrzega coś takiego jak dobro wspólne i potrafi kierować się czym innym niż własny interes. Ta budowa wizerunku nie oznacza klepania się po plecach z zadowoleniem, to pokazanie, w oparciu o rzeczywiste dane, potencjału kraju i jego obywateli. A to ten potencjał, w odbudowie po tej pandemii, może zdecydować o chęci współpracy w najbliższej i nieco dalszej przyszłości. Współpracy gospodarczej, ale też współpracy strategicznej w dziedzinie bezpieczeństwa. Sprawne przeprowadzenie wyborów lub opóźnienie ich w oparciu o czytelne przepisy tak, by nie doprowadzić do chaosu, jest także dla tego wizerunku istotne.

Oczywiście pojęcie własnego interesu w przypadku opozycji jest czasem dwuznaczne. W interesie opozycji jest pogorszenie sytuacji w kraju, a przynajmniej pogorszenie opinii obywateli o tej sytuacji, bo bez tego trudno sięgnąć po władzę. Jeśli jednak chce się władzę w interesie obywateli, a nie tylko własnym, sprawować, jeśli ma się na uwadze jakiś plan rozwoju kraju, dobrze byłoby nie podnosić go z absolutnej ruiny. Działania na rzecz całkowitego rozbicia mechanizmów współpracy wewnątrz kraju i oczernienia go na zewnątrz, które opozycja prowadzi, choćby posługując się osobliwym rokoszem części samorządów, szkodzą Polsce bez względu na to, przez kogo jest i będzie rządzona. Przykładów neurotycznych działań opozycji nie trzeba długo szukać, najpierw wzywa do jak najszybszego podawania terminów odmrażania gospodarki, po czym natychmiast po tym, jak słyszy jakieś terminy wpada w histerię, że to za wcześnie. Z jednej strony spogląda w stronę Szwecji sugerując, że nasz rząd spanikował, z drugiej, na epidemicznym zagrożeniu buduje całą narrację przeciw wyborom. Jeśli kampania wyborcza się przedłuży, będzie tak przez cały czas. Żadna z ważnych - i pewnie trudnych - decyzji nie będzie mogła być bez wyborczego kontekstu podejmowana.

Jeśli Prawo i Sprawiedliwość z kolei zdaje sobie sprawę z tego, że wybory korespondencyjne mogą dać okazję do fałszerstw, a przecież wie o tym, bo samo przed tym przestrzegało, musi też wiedzieć, że takie wybory trzeba przeprowadzić w sposób absolutnie niemożliwy do podważenia. Ja nie mam uczulenia na polskie firmy, w szczególności na Pocztę Polską, ale trudno mi sobie wyobrazić, by w obecnych warunkach, nawet po odrzucenia sprzeciwu Senatu, nawet przy maksymalnych staraniach i maksymalnej dobrej woli, pocztowcy byli w stanie zrealizować takie zadanie w sposób, którego nie dałoby się zakwestionować. W sytuacji, w której tysiące, może nawet setki tysięcy osób, widzą polityczny interes w tym, by udowodnić niekonstytucyjność wyborów korespondencyjnych, wydaje mi się niemożliwe, by masowej fali protestów wyborczych uniknąć. Że o stosach kart, które w tajemniczy sposób znajdą się w śmietnikach nie wspomnę...

Życzę mojej Ojczyźnie dobrze i mam wrażenie, że lepiej byłoby dla nas wszystkich, gdyby wybory prezydenckie, w bezpieczny i niekwestionowanie uczciwy sposób odbyły się jak najszybciej. Po całej serii wyborów ostatnich lat potrzeba nam teraz wytchnienia od politycznej wścieklizny. Mamy dużo do zrobienia, do przemyślenia, także do przemyślenia tego, co możemy zrobić razem, a nie przeciwko sobie. Ciągnąca się przez kolejne miesiące kampania wyborcza, ale także ciągnąca się przez miesiące i lata fala kontestacji wyników wyborów, nie tylko utrudni nam przejście kryzysu, ale i odbierze nam szansę jakiegoś, bo ja wiem... pojednania w niedoli. Tyle, że nie wiem, jak teraz miałoby się to udać.

W tej kampanii, nawet jeszcze wyraźniej niż przez ostatnich 5 lat, widać, że totalna opozycja, szczególnie reprezentowana przez Platformę Obywatelską, nie jest zainteresowana przekonaniem do siebie choćby części wyborców Zjednoczonej Prawicy, tylko wywróceniem reprezentującego ich rządu. Za wszelką cenę. To dlatego kampania Małgorzaty Kidawy-Błońskiej okazała się takim niewypałem. Poza anty-PiSem nie ma tam po prostu żadnej idei. Jak student tuż przed egzaminem, kiedy czuje że nie jest dobrze przygotowany, łapie się nadziei, że egzamin uda się przesunąć i już nie jest w stanie siąść nad książkami, tak PO w obliczu niekorzystnego dla niej rozwoju wypadków, uczepiła się jedynej nadziei, że wybory uda się odsunąć. I to uczepiła się już dwa miesiące temu. Bez żadnej woli kompromisu. Powiedzmy przy tym szczerze, że odkładanie wyborów bo opozycja nie czuje się w nich faworytem, jest w demokracji bardzo słabe.

Chęć przeprowadzenia zapowiedzianych w konstytucyjnym terminie wyborów nie jest żadnym zamachem stanu. Byłaby nim chęć opóźnienia ich, gdyby akurat władzy w sondażach się nie wiodło. Wybory raczej powinny się w tym majowym terminie odbyć, niż nie odbyć. W nadzwyczajnej sytuacji pojawia się jednak pytanie, co zrobić, by odbyły się w sposób bezpieczny i w pełni wiarygodny. Fastrygowanie naprędce jakiejś koalicji chętnych, którzy to bezpieczeństwo i wiarygodność przegłosują, nie wygląda poważnie. Ja jestem w stanie zrozumieć, że Jarosław Kaczyński, mając w pamięci tragiczne skutki ryzyka, jakie podjął z przedterminowymi wyborami w 2007 roku, nie chce powtórzyć tego błędu, ale pole manewru bardzo się zawęziło. Czy wybory odbędą się 23 maja w wersji mieszanej, czy dojdzie jednak do ich opóźnienia z wykorzystaniem Sądu Najwyższego? Nie mam pojęcia. Ale wciąż mogę się mylić.