Rozumiem poruszenie wywołane informacjami o masowej inwigilacji internetu przez amerykańską Narodową Agencję Bezpieczeństwa i Federalne Biuro Śledcze. Mam jednak wrażenie, że nie powinniśmy być tym szczególnie zaskoczeni. Nie bądźmy naiwni. Doniesienia o istnieniu programu PRISM i zakresie jego działania powinniśmy raczej przyjąć ze świadomością, że coś takiego prędzej, czy później musiało się zdarzyć. I zdarzyło się. Zapewne widzimy też tylko czubek góry lodowej i powinniśmy się przygotować na więcej.

REKLAMA

Współczesny świat internetu, kart płatniczych, telefonii komórkowej i wszechobecnego monitoringu mógł dawać nam złudzenie prywatności tylko tak długo, jak długo tych wszystkich elektronicznych śladów, które po sobie pozostawiamy, nie można było zapisać i posortować. Taśmy video do zapisu obrazu z kamer monitoringu to już jednak przeszłość, dyskietek też do przechowywania danych nikt już nie używa. Pamięć elektroniczna jest tak tania, że zapisać można już wszystko. Komputery są już też wystarczająco szybkie, by to co jest zapisane znaleźć i wszystko z wszystkim skojarzyć. A skoro można już nasze ślady zapisać i przeszukać, wiadomo, że ktoś to zrobi. Zgodnie, albo i niezgodnie z prawem.

Amerykanie są niezwykle wrażliwi na punkcie swojej wolności, ale nawet oni nie mają jednoznacznej opinii wobec tego, o czym się dowiedzieli. Sondaże pokazują, że ponad połowa obywateli USA uważa na przykład analizę billingów za uprawnioną, komentarze prasowe na temat "internetowego" systemu PRISM też nie są jednoznacznie krytyczne. Ciekawe, co powiedzą po powtórnej lekturze "Roku 1984" Georga Orwella, po który podobno zaczęli teraz masowo sięgać. Ich rząd bardzo się przecież do metod Wielkiego Brata zbliżył.

My, w naszej części Europy mamy trochę inne historyczne doświadczenia a spojrzenia Wielkiego Brata mogliśmy doświadczyć na sobie niemal dosłownie. Tyle, że Wielki Brat, którego znamy z przeszłości nie miał jeszcze tych wszystkich możliwości, które ma teraz. Owszem mógł śledzić, zakładać podsłuchy, czy w stanie wojennym otwierać listy, ale gdzie mu tam było do badań aktywności naszego mózgu. A teraz przecież i to potrafi. Unia Europejska głośno protestuje wobec inwigilacji zza Oceanu, ale nie jestem pewien, czy bardziej przejmuje się nasza prywatnością, czy raczej możliwością wykorzystania systemu choćby do zbierania informacji gospodarczych.

My sami, zwłaszcza młode pokolenie, przyzwyczailiśmy się już nie tyle chronić naszą prywatność, ile coraz bardziej eksponować ją choćby na portalach społecznościowych. Jeśli ktoś rutynowo w sieci dzieli się z innymi swoimi przemyśleniami, zdjęciami, czy filmami, jeśli decyduje się przechowywać prywatne dane w "chmurze", nie może być na punkcie prywatności jakoś szczególnie przewrażliwiony. Zamiast oburzenia bardziej opłaca nam się więc chwila refleksji o tym, czym i z kim się dzielimy. Przydałoby się oczywiście prawo, chroniące nas na tyle, na ile to możliwe. Ale nie jestem pewien, czy możemy na to liczyć. Domagajmy się więc lepszego prawa, ale liczmy też na własny rozsądek. W końcu to sami dla wygody, czy rozrywki decydujemy się na zakup telewizora, czy konsoli do gier, które obserwują nas na okrągło. I takich pokus z pewnością będzie coraz więcej.

Coraz więcej będzie też dziedzin życia, w których nasza prywatność może doznać poważnego uszczerbku. Zwróciła na to uwagę amerykańska artystka Heather Dewey-Hagborg, która przed miesiącem przedstawiła na wystawie portrety osób, których DNA zdobyła, zbierając na ulicach Nowego Jorku niedopałki papierosów, czy zużytą gumę do żucia. Na razie metody analizy kodu genetycznego w taki sposób, by odszyfrować wygląd właściciela są jeszcze bardzo kosztowne i bardzo mało dokładne, dotyczą tylko pewnych cech, ale wkrótce przecież i to się zmieni. Czy jesteśmy na to prawnie i mentalnie gotowi? Czy jesteśmy gotowi na podstępne badania DNA przed przyjęciem do pracy, czy ubezpieczeniem na życie?

Czy wreszcie rosnące możliwości biologii, w tym in-vitro i nieuchronne postępy klonowania nie zbliżają nas do "nowego wspaniałego świata" Aldousa Huxleya? Czy idea tworzenia ludzi na zamówienie, selekcjonowania ich cech i powielania ich w wielu egzemplarzach jest dziś równie "fantastyczna" jak 80 lat temu? I czy równie "fantastyczne" wydają nam się wciąż możliwe, "etyczne" sposoby uzasadnienia takiego postępowania? Czy myślenie o postępie idzie u nas w parze z postępami w myśleniu? Bo jeśli nie, jeśli pomylimy się i czegoś nie dopilnujemy, to naprawdę "nowy i wspaniały" może nam kiedyś wyjść ten rok 1984. Albo nawet dwa tysiące któryś tam...