Jeśli ktoś przez chwile przyjrzy się debacie na temat Trybunału Konstytucyjnego z lekkiego dystansu, dostrzeże, że jakiekolwiek elementy rzeczywistego sporu na ten temat obecne są tylko po "prawej" stronie świata medialnego. To tam dziennikarze mają wątpliwości, dzielą włos na czworo, przerzucają się argumentami i próbują dociec, jak być powinno. Znajdziemy opinie od "tak trzymać panie prezydencie", po "ja wam dobrze życzę, ale źle wróżę". Owszem te pierwsze są znacznie liczniejsze, ale obecność tych drugich to moim zdaniem dobry znak.

REKLAMA

Nie jest to bowiem objaw rzekomej kłótliwości "prawicy" czy chęć wykazania się obiektywizmem za wszelką cenę. Interpretuję to jako znak, że przynajmniej ta część pracowników mediów traktuje swój zawód jako coś więcej, niż uprawianie propagandy. I próbuje zajmować się tym, czym czwarta władza powinna, czyli kontrolą władz pierwszej, drugiej i trzeciej. O tym, że ta kontrola nie istnieje przekonały nas lata rządów ekipy PO-PSL, która upadła między innymi dlatego, że wydawało jej się, że nie musi się z nikim i z niczym liczyć, a już na pewno nie będzie miała kłopotów ze strony "przyjaznych" mediów.

To właśnie dlatego nie tylko protesty mediów "niepokornych", ale i nieśmiałe sygnały ostrzegawcze ze strony owych "przyjaznych", by przy Trybunale Konstytucyjnym nie grzebać, zostały przez koalicję PO-PSL całkowicie zignorowane, co w praktyce rozpruło trybunałową puszkę Pandory. Dlatego też zarówno obecny, jak i byli prezesi Trybunału, czy były minister sprawiedliwości, którzy powinni byli wybór nadprogramowych sędziów uniemożliwić, nie alarmowali i nie protestowali, kiedy było trzeba. Ich oburzenie i wielkie słowa nie mają już teraz żadnej wartości, są niewiarygodne, bo wtedy, gdy to było istotne nie skorzystali z okazji, by się odezwać.

Po chwilowym szoku, "mainstreamowa" strona dziennikarskiego światka przyjęła rządy Prawa i Sprawiedliwości z żelazną konsekwencją, front jedności przekazu jeszcze się usztywnił. To zły objaw, bo w nastroju wszechogarniającej histerii, konsekwentnego "nie, bo nie" i ogólnego przekazu, że wszystko co robi PiS jest co najmniej tak samo złe, jak to, czego PiS nie robi, nie da się żadnej rozsądnej dyskusji prowadzić. Tyle, że odpowiadanie na to budową swojego własnego, prawoskrętnego "frontu obrony rządu i prezydenta przed falą niesprawiedliwej krytyki" nie jest żadnym rozwiązaniem.

Powtarzam więc, że wspomniane powyżej, prawicowe spory o to, jak daleko w sprawie Trybunału Konstytucyjnego sejmowa większość i prezydent mogli i powinni się byli posunąć uznaję za dobry objaw. PiS nie ma woli, ani specjalnego powodu, by się krytyką rozhisteryzowanego salonu przejmować, dla państwa i obywateli istotne jest jednak, by w kraju silne media mówiły rządowi: sprawdzam. Nawet jeśli do nowej władzy bliżej, niż do poprzedniej, z owego sprawdzania nie można rezygnować. Tym bardziej, jeśli wszystkich wyborców, także tych, którzy dali Prawu i Sprawiedliwości samodzielną władzę traktuje się tak, jak na to zasługują, czyli poważnie.

Nieodmiennie zadziwia mnie po salonowej części sporu ta pewność siebie i przekonanie, że nawet jeśli ich diagnozy i prognozy co do bezalternatywności tuskowego systemu się nie sprawdziły to tylko dlatego, że jakaś grupa ludzi, ponad żelazny elektorat PiS, dała się "omamić" lub "kupić". Przepraszam, ale nie powinno się przenosić na innych tego, co najwyraźniej samemu uznaje się za prawdopodobny motyw zmiany poglądów. Przyczyny owej zmiany mogą być różne, poprzednia władza dała ich aż nadto wiele. Podobnie różna może być wola trwania przy tej zmianie. Zadaniem dziennikarzy nie jest jednak obrażanie obywateli prostackimi teoriami, wbijanie im czy wybijanie czegoś z głowy, jesteśmy po to by działać dla wspólnego dobra. Jestem przekonany, że "między histerią a lukrem" jest na to miejsce.