Czasy, kiedy byliśmy jako społeczeństwo przekonani, że sama przynależność do Unii Europejskiej gwarantuje nasze podstawowe interesy, należą już do przeszłości. Choć jestem pewny, że wciąż zdecydowana większość Polaków uznaje członkostwo w strukturach europejskich za kluczowy składnik naszej przyszłości, to coraz lepiej rozumiemy, że w Unii musimy naszych interesów pilnować. Nikt za nas i nikt w naszym imieniu tego nie zrobi. Kryzys migracyjny i ślepy upór w forsowaniu przez Niemcy budowy gazociągu Nord Stream 2 otworzyły nam na to oczy raz, a dobrze. Problem w tym, co z tą nagle odzyskaną świadomością chcemy i możemy zrobić.

REKLAMA

Często przywołujemy słowa byłego prezydenta Francji Jacquesa Chiraca, który po poparciu przez nasz kraj amerykańskiej polityki wobec Iraku oświadczył, że zmarnowaliśmy szansę, by siedzieć cicho. Słowa dotyczyły oczywiście większej grupy państw, które wtedy jeszcze, w 2003 roku, kandydowały dopiero do Unii. Chirac groził nawet, że ta postawa może odbić się na ratyfikacji traktatu akcesyjnego. Pytany, dlaczego nie krytykuje Wielkiej Brytanii, Włoch, Danii, Hiszpanii i Portugalii, które również interwencję USA poparły, oświadczył, że kraje, które już są w rodzinie, mają więcej praw, niż te, które chcą do niej wstąpić. Tak sobie myślę, że wtedy jego słowa zrozumieliśmy zbyt dosłownie. Wydawało nam się, że jeśli już będziemy w rodzinie, to wszystko będzie w porządku. Teraz widać, że nie do końca. Brukselska biurokracja coraz silniej stawia na Unię równych i równiejszych, a dokładniej mówiąc, słusznych i posłusznych. Chyba zresztą cały czas stawiała, teraz po prostu przestała się z tym kryć.


Premier Węgier Victor Orban podczas wtorkowej konferencji prasowej w Parlamencie Europejskim porównał obecne działania wobec jego kraju do tego, jak z państwami bloku wschodniego rozmawiał za czasów komunistycznych Związek Sowiecki. Nie oburza mnie to mocne porównanie, bo choć oczywiście od tamtych czasów dzieli nas prawdziwa przepaść, to jednak lekceważenie dla opinii, suwerenności i interesów niektórych krajów, widoczne ze strony Brukseli i Strasburga, budzi ponure skojarzenia. Tymczasem to, czym faktycznie różnimy się od liberalnych elit Europy, my środkowi i wschodni Europejczycy, to znajomość realiów i doświadczenie komunizmu, o które się nie prosiliśmy. Nikt nie musi nam tłumaczyć, czym jest totalitaryzm, brak demokracji, brak wolności słowa, mediów i zgromadzeń. My to wiemy z praktyki, nie z książek liberalnych pięknoduchów. My wiemy, co jest prawdziwym zagrożeniem, co oznacza wciskanie obcych idei i zakaz kwestionowania ich pod jakimkolwiek pozorem, w tym pozorem politycznej poprawności. Myśmy to wszystko przeżyli i myśmy też, jako społeczeństwa, zdecydowali się w końcu z tym zerwać. Teraz chcemy normalnej, bezprzymiotnikowej demokracji. I tyle.

Unia Europejska, do której ochoczo wstępowaliśmy, miała być inna. Nie tylko osadzona na chrześcijańskich fundamentach, ale też przywiązana do idei konsensusu przewidującej, że silniejsi i liczniejsi nie będą narzucać swej woli i swoich interesów mniejszym i słabszym. Może i mieliśmy nieco idealistyczne wyobrażenia, że chodzi o coś więcej, niż tylko interesy, ale były podstawy, by mieć nadzieję, że niezbędna nam do życia przestrzeń suwerenności, o którą tak długo walczyliśmy, nie będzie kwestionowana. Kryzys migracyjny sprawił, że te złudzenia się rozwiały. Jeśli kraje starej Unii uznały, że w tej sprawie mogą uciekać się do wykręcania rąk, mogą to zrobić w każdej innej. Dlatego spór o migrantów, rozszerzony teraz o spór o praworządność, stał się elementem sporu o naszą podmiotowość. Podmiotowość istotną bez względu na to, jaki rząd w danej chwili w Warszawie czy Budapeszcie rządzi. Bez względu na to także, kto sprawuje rządy w Berlinie i Paryżu. Szkoda, że nasza totalna opozycja udaje, że tego nie rozumie.


Polacy nie chcą osłabiać ani niszczyć Unii. Polacy chcą żyć w Unii, która daje nam równe szanse, szanuje nas, respektuje nasze doświadczenia. Która nie jeży się na myśl, że chcemy być sobą. Nasza indywidualność w żadnym stopniu Unii nie osłabia. Osłabia ją dyktatura przez nikogo nie wybranych biurokratów, którzy zawsze wiedzą lepiej i mają jedynie słuszne poglądy. Wczoraj owa biurokracja uruchomiła artykuł 7 wobec Polski, dziś wobec Węgier, jutro być może wobec kolejnych krajów. Zaskakująco, tylko wobec tych, które "zmarnowały szansę, by siedzieć cicho". To nie buduje prestiżu projektu europejskiego, o którym unijni przywódcy tak ochoczo rozprawiają. Gdyby płynące z naszej strony kontynentu ostrzeżenia przed niekontrolowaną migracją, przed agresywną Rosją, przed rozbuchaną biurokracją były wcześniej wysłuchane, może i kondycja Unii byłaby teraz lepsza.

Siłą Europy nie będzie uniformizacja pod dyktatem najsilniejszych, lecz różnorodność, która pomoże wzajemnie uczyć się na swoich doświadczeniach i pokonywać kryzysy w oparciu o różne punkty widzenia. W tym sensie, przyszłoroczne wybory europejskie mogą pomóc zachwianą na rzecz liberalnego establishmentu równowagę przywrócić. Niestety, trudno nie zdawać sobie sprawy z tego, że mogą też sytuację skomplikować. Bo to na pewno nie Polacy czy Węgrzy mogą tu być najgroźniejszymi "nacjonalistami".

Wygląda na to, że po raz pierwszy wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego będziemy śledzić nie tylko z punktu widzenia lokalnych partyjnych wojenek, ale właśnie tego, co jest interesem wspólnym. Bo tu w Europie faktycznie mamy wspólny interes. Doświadczenia przeszłości uczą, że nikt nie powinien go innym jednostronnie narzucać.