Czy ktokolwiek mógł sobie wyobrazić polityków Platformy Obywatelskiej wyrażających brak entuzjazmu wobec niemieckiej minister obrony jako kandydatki na przewodniczącą Komisji Europejskiej? Raczej nikt. A z taką właśnie reakcją Grzegorza Schetyny spotkały się wyniki zakończonego wczoraj szczytu Unii Europejskiej w Brukseli. Ponieważ PiS miał z założenia ponieść podczas szczytu porażkę, totalna opozycja, bez względu na to, co się właściwie stało, musi teraz pójść w narrację porażki. To tylko potwierdza, że w politycznej awanturze dawno już złapaliśmy się, jak pies za ogon. Nie oznacza to oczywiście, że rząd automatycznie odniósł w Brukseli sukces. To się dopiero okaże.

REKLAMA

Nie jest winą obecnego polskiego rządu, że Frans Timmermans ze sporu z Warszawą o praworządność uczynił podstawowy instrument swojej kampanii o szefostwo Komisji Europejskiej. W kampanii tej nie przebierał w środkach nie tylko mieszając funkcje i konta mediów społecznościowych, ale i wprost wspierając kandydatów opozycji. I to nawet z konkurujących ze sobą partii. Nie sposób też nie zauważyć, że o ile w przypadku Polski i choćby Węgier jego wrażliwość była wyjątkowo wyostrzona, w przypadku innych, choćby Francji żadnych problemów nie widział. Długo nie było właściwie wiadomo, jakim cudem te działania miałyby się faktycznie przełożyć na tekę po Jean-Claude Junckerze, teraz najwyraźniej już widać, że Timmermans musiał dostać taką obietnicę. Biorąc pod uwagę to, czyją inicjatywą była jego kandydatura, i za czyją sprawą wyprzedził nagle spitzenkandydata chadeków Manfreda Webera, widać wyraźnie, że w grze była układanka z koalicją rządową kanclerz Angeli Merkel w tle. Nerwowe reakcje szefa SPD Sigmara Gabriela, nie wykluczającego po załamaniu się tego planu wystąpienia z owej koalicji, tylko to potwierdza. Jak widać, sprawa Timmermansa nie tylko u nas należała do zakresu polityki wewnętrznej.

W sytuacji, gdy opozycja totalna zobaczyła już Timmermansa na białym koniu, rząd Prawa i Sprawiedliwości musiał uznać utrącenie go za sprawę honoru. Jego kandydatura była też niekorzystna z wielu praktycznych względów, ale względy ambicjonalne - jak to często u nas bywa - nie mogły nie wysunąć się na plan pierwszy. Zmontowanie antytimmermansowej koalicji i przetrwanie ugniatania ze strony Francji, Niemiec i Donalda Tuska można uznać za sukces, czas pokaże, czy tylko w wymiarze taktycznym, czy strategicznym. Tego sukcesu zapewne by nie było gdyby nie fakt, że Włochy miały w tym swój interes, a w Radzie Europejskiej doszło do buntu chadecji, która zupełnie nie rozumiała, dlaczego będąc zwycięzcą wyborów, ma się najważniejszej funkcji dobrowolnie wyzbywać. Dla polskiej delegacji sprawa z Timmermansem miała charakter osobisty, była też elementem pojedynku z Donaldem Tuskiem, inni mogli utrzymywać, że protestują wobec całego niejasnego mechanizmu wyboru. I tak to się ułożyło. Nie wiem, czy na całej awanturze tak naprawdę najwięcej nie wygrali Włosi. Szybko - i nie do końca zgodnie z umową - dostali szefa Europarlamentu. Dziś też poinformowano, że Komisja Europejska nie będzie proponować otwarcia wobec Italii procedury nadmiernego deficytu. Można? Można...

Fakt, że kraje regionu Europy Środkowo-Wschodniej nie dostały na tej szachownicy żadnej liczącej się figury (mimo, że główni architekci układu w charakterystyczny sposób twierdzą, że reguły geograficzne zostały dotrzymane) jest oczywiście pewnym symbolem. Być może to taka forma rewanżu za niepokorność i to, że nie wykorzystaliśmy szansy, żeby siedzieć cicho. Dlatego z pewną powściągliwością przyjmuję optymistyczne stwierdzenia przedstawicieli rządu o tym, że oto Europa przekonała się, że trzeba się z nami liczyć. Być może się przekonała, ale wciąż się nie liczy. Może się jednak okazać, że nie było innego sposobu, by zacząć nad tym pracować. Przypadek Fransa Timmermansa może pomóc w budzeniu po naszej stronie świadomości, że musimy budować lokalne sojusze, być może w różnych sprawach różne. Zawsze to coś.

Co do wartości owej regionalnej reprezentacji też bym zresztą nie przesadzał. Kto z naszej części Europy odniósł korzyść z misji Donalda Tuska? Polska na pewno nie. Można nawet uznać, że udział byłego premiera w montowaniu i wciskaniu wszystkim dealu z Timmermansem, wyraźnie wbrew rządowi (a i niemałemu gronu obywateli) swojej ojczyzny jest ostatecznym dowodem na to, że pamiętne 27:1 miało sens. Donald Tusk nie chciał lub nie był w stanie zrobić nic, ani dla Polski, ani dla dogadania się "francusko-niemieckiego tandemu" z Polską i resztą Europy Środkowo-Wschodniej. Czyż trzeba większego dowodu na to, że jego misja, przynajmniej od tamtego głosowania, była już pustą wydmuszką?

Nie wiemy, gdzie ostatecznie Frans Timmermans trafi, czy inni będą lepsi, czy gorsi od niego. Nie wiemy, co i komu premier Mateusz Morawiecki obiecał, ani co i przez kogo zostało jemu obiecane. O wartości tych brukselskich negocjacji, o jakości obecnej unijnej układanki (jeśli zostanie oficjalnie przyjęta) przekonamy się więc w praniu. Mimo niepewności, warto dać jej szansę...