20 lat wolnej Rzeczpospolitej to między innymi czas dyskusji o tolerancji, czas ścierania się poglądów tych, którzy chcą decydować, wobec kogo Polacy powinni być tolerancyjni i tych, którzy przekonują, że postulowana nowoczesna tolerancja nazbyt przypomina im pełną akceptację, do której bynajmniej nie czują się zobowiązani. Wygląda na to, że powoli tę dyskusję będzie można już kończyć.

Szczególnie pouczające w tej sprawie mogą być ostatnie lata. Środowiska tradycyjnie opowiadające się za tolerancją w duchu politycznej poprawności przystąpiły oto do okładania ciężkimi epitetami grupy obywateli, nazywanych w zależności od okoliczności moherami, albo pisiorami. Zarzuty pod adresem tej grupy szybko wykroczyły poza wymiar czysto polityczny. Do powtarzanego od lat epitetu oszołomy, doszły już inne, choćby sekciarze, czy faszyści. Mówiąc wprost, modne stało się twierdzenie, że to ludzie głupi, których należy się wstydzić.

Jeśli zauważyć, że grupa ta, tożsama w dużej części z potencjalnymi wyborcami PiS, wedle oficjalnych sondaży, nie przekracza 30 procent, można ją chyba uznać za mniejszość. Jak wobec tego wytłumaczyć, że owa mniejszość nie ma nagle żadnego prawa do tolerancji dla własnych poglądów? Jak rozumieć fakt, że czołowymi przedstawicielami grupy, która jej to prawo odbiera są osoby o poglądach liberalnych, które zwykle ochoczo deklarują potrzebę tolerancji wobec każdej mniejszości?

To zderzenie deklarowanej tolerancji z rzeczywistością ma jednak w moim przekonaniu jedną pozytywną stronę. Pojęcie politycznie poprawnej tolerancji na naszych oczach właśnie przestaje istnieć i nie powiem, że jest mi szczególnie przykro z tego powodu. Na początku lat 90-tych środowiska konserwatywne wielokrotnie ostrzegały już przed pułapką koncesjonowanej tolerancji, teraz wyraźnie już widać, że miały rację.

Problem w tym, że w oczach środowisk liberalnych polityczna poprawność jest na tyle ważna, że może spokojnie zastąpić inne mechanizmy, czyniące z nas społeczeństwo cywilizowane, jak choćby przestarzałą i niemodną już kulturę osobistą. Człowiek wychowywany w szacunku dla innych, przekonywany od dzieciństwa, że wobec drugiego człowieka należy się zachowywać uprzejmie, powinien podobną miarę stosować wobec wszystkich, niezależnie od płci, poglądów, orientacji, koloru skóry, nakrycia głowy, czy wieku. Powinien stosować miarę człowieka kulturalnego. Ba, w naszej tradycji była w końcu norma szacunku dla starszych. Ci, którzy wzywali niedawno, by "zabrać babci dowód" uznali jednak, że warto ją poświęcić dla wyborczego zwycięstwa.

Niestety na dość oczywiste post-PRL-owe niedoskonałości naszej wspólnej kultury osobistej, zareagowano na początku lat 90-tych wielkim wołaniem już nie o kulturę, ale tolerancję. Szybko okazało się, że tolerancja nie musi dotyczyć wszystkich, byle udało się ją rozciągnąć na kilka mniejszości, które w danej chwili środowiska liberalne uznały za szczególnie godne. Pechowo, na listę nie załapały się na przykład środowiska narodowo-katolickie, od początku określane mianem oszołomów. Można było owszem tłumaczyć to faktem, że te środowiska były w owym czasie większością, wiele się jednak od tej pory zmieniło. Jeśli dziś "elity" uważają je za egzotyczną mniejszość, czyż nie powinny ich objąć ochroną? No właśnie, problem jednak w tym, że jeśli to nawet mniejszość, to jakaś taka... niegodna tolerancji.

Staroświecko rozumiana kultura osobista zobowiązywała do pewnej elegancji wobec drugiego człowieka, jaki by nie był. Nowoczesna tolerancja zobowiązuje do elegancji tylko wobec wybranych i namaszczonych, wobec innych można zachowywać się niekulturalnie i nie tylko niczym to nie grozi, ale będzie wręcz wychwalane, jako przykład odwagi w walce ze schematami.

Do prawdziwej ruiny fundamentów tego, co jako społeczeństwo uznajemy za właściwe lub nie, doprowadziła nas między innymi tabloidyzacja życia publicznego, miedzy innymi moda na wszelkiego rodzaju reality show, które z upokarzania ludzi - owszem, często na ich życzenie - uczyniły podstawowy magnes, przyciągający widzów. W osobliwy sposób troskę o mniejszość zastąpiła łatwa satysfakcja znalezienia się w gronie większości, większości wyśmiewającej, osądzającej, odrzucającej.

Ciekawe, choć zgodne z intuicją obserwacje w sprawie tolerancji przynoszą najnowsze wyniki badań psychologów z University of Maryland w College Park, opublikowane na łamach tygodnika "Science". Potwierdzają one, że skłonność do tolerancji nie jest tylko naszym osobistym widzimisię, dość istotnie zależy od miejsca, w którym przyszło nam żyć. Naukowcy z Maryland zebrali opinie 6800 osób z 33 krajów. Na ich podstawie twierdzą, że społeczeństwa, które czują się zagrożone, przywiązują większe znaczenie do przestrzegania pewnych norm życia społecznego i są mniej skłonne do tolerowania zachowań, które od nich odstają. Najbardziej otwarte są z kolei społeczeństwa przekonane o swoim bezpieczeństwie. Te zagrożenia mogą mieć różną postać, nie chodzi tylko o nieprzyjaznych sąsiadów, ale też ryzyko klęsk żywiołowych, kłopoty z zaopatrzeniem, czy nawet zanieczyszczenie środowiska. Społeczeństwa postawione w obliczu trudnych wyzwań wyraźnie w jedności upatrują szansę przetrwania. Czy mają rację, to oczywiście sprawa do dyskusji. Trudno jednak nie zauważyć zmian, jakie nawet w "tolerancyjnych" krajach przyniosły konsekwencje 11 września 2001 roku.

Może i w naszym przypadku, kraju bezpieczniejszego, niż kiedykolwiek przez ponad 200 lat, a jednak wciąż nie zorganizowanego tak, jak byśmy chcieli, pora przestać odmieniać przez wszystkie przypadki słowo tolerancja i zacząć coś dla tej wzajemnej otwartości czynić. Jeśli chcemy żyć w społeczeństwie tolerancyjnym, dbajmy o kulturę naszych wzajemnych kontaktów, uczmy młodych ludzi szacunku dla drugiego człowieka, budujmy sprawne, silne, szanujące tradycje państwo, które pozwoli nam czuć się bezpiecznie i sprawi, że staniemy się bardziej otwarci na innych niejako... przy okazji.