Krytyków polityki zagranicznej Prawa i Sprawiedliwości chętnie spytam o realne, powtarzam realne propozycje, co moglibyśmy, jako państwo, robić inaczej. Nie pytam o to, co moglibyśmy robić sprawniej, sprytniej i z większym polotem, tu zapewne wiele dałoby się poprawić, ale właśnie o to, co mielibyśmy zrobić fundamentalnie inaczej. Nasze położenie geograficzne i nasza historia, także najnowsza, nie daje nam szerokiego pola manewru. Starania o utrzymanie dobrych relacji ze Stanami Zjednoczonymi są elementem racji stanu. W sytuacji, kiedy musimy dla nich zaryzykować pogorszenie stosunków z krajem o dużym znaczeniu, jakim są Chiny i krajem o znaczeniu nieco mniejszym, jakim jest Iran, istotne jest tylko pytanie, za jaką cenę. Inaczej mówiąc, czy nam się to opłaci...

W tym sensie odpowiedź na pytanie o cel organizowania konferencji w sprawie Bliskiego Wschodu nie ma z Bliskim Wschodem żadnego związku. Tak jak żadnego związku z Bliskim czy Środkowym Wschodem nie miały, moim zdaniem słuszne i nieskończenie poważniejsze, decyzje o zaangażowaniu polskich żołnierzy w wojny w Afganistanie i Iraku. Bolesna dla nas ofiara krwi tych, którzy w tamtych, odległych konfliktach oddali życie lub zdrowie ma istotne znaczenie dla naszego bezpieczeństwa tu, gdzie jesteśmy. Mam nadzieję, że przy zachowaniu wszystkich proporcji, warszawska konferencja i ewentualne ochłodzenie relacji ekonomicznych z Pekinem, także ostatecznie się do tego przyczynią.

Za niemal dokładnie miesiąc będziemy obchodzić 20. rocznicę wstąpienia Polski, Czech i Węgier do NATO. Sprzed ówczesnego budynku kwatery głównej Sojuszu relacjonowałem wtedy na żywo chwilę, kiedy na maszt wciągnięto biało-czerwoną flagę. Doskonale pamiętam tamte emocje i tamte nadzieje. I powiem szczerze, moje przekonanie o fundamentalnym dla naszej przyszłości znaczeniu tamtej chwili nic a nic się nie zmieniło. Z perspektywy czasu widać jednak, że bezpieczeństwo nie jest już tak zero-jedynkowe jak kiedyś, że wymaga stałej pracy, stałych starań. Tak, jak Rosja nieustannie podmywa trwałość Sojuszu, tak my musimy działać na rzecz jego umocnienia. Zaangażowanie Stanów Zjednoczonych, czy się to niektórym naszym europejskim sojusznikom podoba, czy nie, ma tu znaczenie kluczowe. A z punktu widzenia wschodniej flanki nawet fundamentalne.

Amerykanie nie są łatwym partnerem nie tylko dlatego, że mają, szczególnie w przypadku tej administracji, silną świadomość swoich interesów, także dlatego, że ich styl działania bywa szokująco niezręczny. Sekretarz Stanu Mike Pompeo w jednym przemówieniu zachęcając byśmy "czynili postępy w tworzeniu całościowego prawa na rzecz restytucji mienia prywatnego dla tych, którzy utracili własność w czasach Holocaustu" i wspominając jako przykład oporu wobec nazistów Franka Blejchmana, który akurat potem pracował w UB i był nawet objęty śledztwem IPN, jest tylko tego przykładem. Pamiętamy wcześniejsze wypowiedzi Baracka Obamy czy byłego szefa FBI Jamesa Comeya i nie możemy nie pytać się, czy na pewno nie zasługujemy na coś lepszego. Ale walka o zrozumienie naszych historycznych wrażliwości to akurat proces, który jest ciągle przed nami. I który przez ćwierćwiecze III RP dramatycznie zaniedbaliśmy.

Inne pytanie brzmi, czy starania o utrzymywanie bliskiego sojuszu z USA muszą narażać na szwank nasze stosunki z niemiecko-francuskim tandemem Unii Europejskiej i NATO. Cóż, już kiedyś "straciliśmy dobrą okazję, by siedzieć cicho", mamy więc już pewną tradycję. Amerykańska obecność wojskowa jest dla nas tak ważna, że szczerzy i dobrzy partnerzy i sojusznicy muszą nas w tej sprawie zrozumieć. Czyż nie? W końcu i u nich liczą się przede wszystkim interesy. Choćby Nord Stream 2. Nie ułatwia sprawy zaangażowanie Komisji Europejskiej w polityczne konflikty poszczególnych krajów, także w Polsce, ale do majowych wyborów to się nie zmieni. Idea Trójmorza jest jednak na stole, z amerykańskim wsparciem może nabrać rozpędu. To jest dla nas jakaś opcja. Warto trzymać ją w grze.

Myślę, że sprawę stosunków polsko-amerykańskich, przy okazji polsko-izraelskich także, warto byłoby wyłączyć z bieżącej politycznej rąbanki roku wyborczego. Warto byłoby, żeby rząd podejmował decyzje najlepsze z punktu widzenia interesu Polski, nie dyktowane logiką kampanii wyborczej. Warto byłoby też, żeby miał choćby milczące wsparcie przynajmniej tej części opozycji, która zgadza się co do tego, co jest najważniejszym wspólnym interesem. I żeby choć z tą częścią opozycji rozmawiał. To nie będzie łatwe, ale podzieleni i pokłóceni, poddani presji roku wyborczego, stanowimy dużo słabszego partnera. Być może, jeśli rząd nie będzie czuł presji ogłoszenia wielkiego sukcesu, a opozycja obwieszczenia wielkiej porażki, będziemy w stanie uzyskać coś, co naprawdę przyczyni się do naszego bezpieczeństwa, da nam szanse spokojnie rozwijać się i nabierać sił. Bardzo tego potrzebujemy.

Ambasador USA w Warszawie, pani Georgette Mosbacher, w swoim pierwszym politycznym wywiadzie w Polsce powiedziała mi w RMF FM w październiku, że w sprawie amerykańskiej obecności wojskowej "Polska otrzyma wiele z tego, czego oczekuje". W opublikowanym dziś wywiadzie dla "Financial Times" mówi już, że "Polacy otrzymają większość tego, czego oczekują". "Most" to jeszcze nie "all", ale więcej niż "a lot of". Chcę wierzyć, że to nie przypadek, lecz oznaka ewolucji idącej w dobrym kierunku.