Naukowcy wiedzą już, gdzie w naszym mózgu zapada decyzja, których poglądów, opinii i przekonań jesteśmy w stanie się wyrzec, a których nie. Okazuje się bowiem, że inne rejony mózgu zajmują się tym, co jest dla nas naprawdę ważne, a inne tym, co podlega wymianie na inne dobra, czyli na przykład pieniądze. Myślę, że w świadomości wielu Polaków, do rangi spraw najważniejszych, obok rodziny, religii i ojczyzny, awansowała sprawa Smoleńska.

Zajmijmy się jednak najpierw samymi badaniami naukowymi, których wyniki publikuje czasopismo "Philosophical Transactions of the Royal Society". Badania naukowców z Emory University polegały na zebraniu od grupy 32 ochotników opinii w sprawach o różnym stopniu ważności, a potem zaproponowaniu im, by za sto dolarów podpisali się pod deklaracją wprost przeciwną. Tematy, co do których badani nie chcieli się "sprzedać", uznawano za te dla nich najważniejsze.

Ankieta dotyczyła w sumie 62 pytań, przedstawiających sprzeczne opinie na temat najróżniejszych zagadnień. Były wśród nich sprawy zupełnie błahe, były też kwestie istotne, budzące kontrowersje, dotyczące na przykład aborcji czy małżeństw gejowskich. Podczas eksperymentu badano aktywność mózgu uczestników przy pomocy funkcjonalnego rezonansu magnetycznego. Na tej podstawie identyfikowano rejony mózgu aktywne w chwili podejmowania decyzji, że za 100 dolarów można lub nie można się niektórych poglądów wyrzec.

Okazało się, że sprawy nieważne i sprawy najważniejsze, wyraźnie mają w mózgu swoje osobne miejsca. Tam, gdzie w grę wchodzą na przykład przekonania religijne czy sprawy patriotyczne, ofertę rozważa rejon mózgu, który nie ma związku z szacowaniem ceny i nagrody. Odmowa zaprzeczenia swoim wartościom wiązała się ze zwiększoną aktywnością tak zwanego lewego skrzyżowania skroniowo-ciemieniowego, który - jak się uważa - pomaga nam odróżniać dobro od zła i lewej brzuszno-bocznej kory przedczołowej, która pomaga nam rozumieć pojęcia abstrakcyjne.

Jak to się ma do sprawy katastrofy smoleńskiej? Mam wrażenie, że wychodzące na jaw nowe fakty i nowe wątpliwości w związku z tym śledztwem zostawiają już coraz mniej miejsca na obojętność. Albo uważamy, że znaków zapytania jest za dużo, by zostawić je bez odpowiedzi, albo uznajemy, że raporty MAK i komisji Millera są wystarczające i niczego więcej wiedzieć nie chcemy. Albo, albo. I te emocje będą coraz silniejsze, a zaangażowanie nas wszystkich jeszcze wzrośnie. Wrażenie, że nie wszystko jest w porządku będzie coraz mocniejsze w miarę ujawniania wątłych podstaw kolejnych aksjomatów rosyjskiego śledztwa.

Coraz wyraźniej widać jak słuszne były żądania, by nie zostawić Rosjanom tego śledztwa, by podjąć próby powołania komisji międzynarodowej. Nikt z tych, którzy się tego od początku domagali, nie jest nawet zaskoczony tym, jak to śledztwo w istocie przebiega. Niech czują się zaskoczeni ci, którzy na pierwszej stronie dziennika w Polsce pisali wtedy Rosjanom "spasiba", jeśli rzeczywiście szczerze uważali, że wszystko będzie uczciwe. Bo niby dlaczego Rosjanie mieliby coś ukrywać. No właśnie.

Do niektórych dowodów być może nigdy już nie będziemy mieli dostępu. Przecież nawet wrak niszczejący od prawie dwóch lat na lotnisku w Smoleńsku dla niektórych polskich polityków nie jest już żadnym dowodem w sprawie. Ale wrażenie, że coś tu nie gra, że czegoś nie udało się wyjaśnić, że uporczywe próby obciążenia odpowiedzialnością za katastrofę tylko pilotów, generała Błasika i prezydenta Kaczyńskiego bardziej zaciemniają, niż wyjaśniają okoliczności tej tragedii, pozostanie.

Wyśmiewanie wątpliwości, które widać niemal w każdym wątku tej sprawy to działanie na krótką metę. Dla wystarczająco wielu Polaków kwestia smoleńska stała się jedną z tych spraw najważniejszych, o których nie można zapomnieć, której nie da się "sprzedać". W końcu trzeba będzie ją wyjaśnić. A jeśli nie uda nam się poznać wszelkich okoliczności zdarzenia tam w Rosji, w końcu kiedyś uda się ustalić przynajmniej, kto tu w Polsce ponosi odpowiedzialność za brak zabezpieczenia tamtego lotu i oddanie całego śledztwa Moskwie.

Obliczenia profesorów Nowaczyka i Biniendy to przykład jak można dyskutować o tak poważnych sprawach. Jeśli ktoś chce udowodnić, że się mylą, może przeprowadzić własne symulacje. W Polsce nie brak ekspertów, którzy są w stanie wykonać obliczenia choćby w oparciu o dane umieszczone w raportach MAK i komisji Millera. Czemu nikt jeszcze tego nie zrobił? Czemu inicjatywa grupy polskich profesorów w tej sprawie nie zyskała poparcia Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego?

Dla wszystkich, których nie satysfakcjonuje badanie przyczyn tamtej katastrofy tak, jakby to było "włamanie do garażu na Pradze" odpowiedzi na te akurat pytania są dość oczywiste. Ale oczekują też wyjaśnienia znacznie poważniejszych wątpliwości. I będą się tego domagać do skutku. Być może właśnie za sprawą rejonu mózgu, który odmawia rozpatrywania spraw najważniejszych w kategoriach doraźnej straty lub zysku. Dla potrzeb tej sprawy uważam, że u znacznej części Polaków można ten rejon nazwać "smoleńskim".