Dla nikogo, kto ma minimalną świadomość tego, co się na świecie dzieje, nie ulega wątpliwości, kto za eskalację przemocy na Ukrainie odpowiada. Dramatyczny rozwój sytuacji na ulicach Kijowa był możliwy tylko i wyłącznie dlatego, że Europa i Ameryka konsekwentnie i z pełną premedytacją postanowiły tej oczywistości nie zauważać. Jeśli tego nie zmienią, główny architekt wydarzeń, Rosja, osiągnie dokładnie to, o co jej chodzi. Nie pierwszy raz właśnie w czasie igrzysk olimpijskich.

Te igrzyska będą dla nas oczywiście wyjątkowe. Radości z medali Justyny Kowalczyk, Kamila Stocha, Zbigniewa Bródki i - miejmy nadzieję - jeszcze innych Polaków, nikt nam nie zabierze, ale trzeba sobie uczciwie przyznać, że putinowska propozycja sportowego świętowania daleka jest od idei olimpijskiej. Co najwyżej mogą nas do niej przekonywać względy praktyczne, jeśli Rosja ma już na coś wydawać pieniądze, niech to będą obiekty sportowe.

Władza w Rosji wydaje się zabetonowana na lata, wraz z nią wydaje się zabetonowany pewien styl uprawiania polityki i rozumienia rosyjskich interesów. Europa i Ameryka powinny poszukać sobie przywódców, którzy to zrozumieją i jak kiedyś Ronald Reagan, będą w stanie podjąć wobec Moskwy odpowiednie działania. Współcześni politycy europejscy z sobie tylko wiadomych przyczyn tego nie potrafią, a to co ze słynnym już "resetem" zdziałał Barack Obama przejdzie zapewne do historii politycznej impotencji. Rozwój wypadków w Syrii pokazuje już po raz n-ty, że jakiekolwiek proponowane przez Kreml rozwiązania są tylko i wyłącznie wkładaniem reszcie świata kija w szprychy. To jasne, że każdy - zwłaszcza aspirując do roli mocarstwa - za wszelką cenę realizuje własne interesy. Nie trzeba nam pokazywać, jak stanowczo robią to Amerykanie, czy Niemcy. To Moskwa jednak, z wyjątkową konsekwencją, wykorzystuje każdą okazję, by być "w poprzek". I co? I nic.

Przez prawie dwadzieścia lat my Polacy żyliśmy w pewnym letargu, przekonani, że skoro znaleźliśmy się "po właściwej stronie dziejów", to jakoś to będzie. Smoleńsk pokazał nam, że nawet rzeczy niemożliwe się zdarzają, a Europa i Ameryka zawsze mogą skorzystać z okazji, by zostawić nas samych. To już naprawdę najwyższy czas, by zauważyć, że potrzeba nam przywódców mądrych, odpowiedzialnych i oddanych naszej wspólnej sprawie. I owszem, wypada się też rozstać ze złudzeniem, że odpowiedzialność i mądrość równają się ciepłej wodzie w kranie. Nie w tych czasach.

Rosjanom nie wszystko zawsze musi się udać, na igrzyskach wymarzonego złotego medalu hokejowej "sbornej" nie będzie. By jednak ograniczyć zakusy Moskwy trzeba z nią podjąć realną rywalizację, według czytelnych, ustalonych i przestrzeganych zasad. Amerykanom i Finom udało się teraz wygrać z Rosją na jej lodzie. Stany Zjednoczone i Unia Europejska mają wystarczająco dużo siły, by Moskwie takie sprawiedliwe warunki współpracy narzucić w sprawach politycznych i gospodarczych. Muszą tylko chcieć. Nie chodzi o to, by kogokolwiek upokarzać. Chodzi o prawdziwe, nie udawane zasady.

Gdyby przez ostatnie lata prowadzono taka właśnie, asertywną wobec Rosji politykę, gdyby reagowano jak trzeba choćby na "olimpijską" wojnę z Gruzją, igrzyska w Soczi nie musiałyby odbywać się w cieniu dramatu na Ukrainie. Gdyby światowi przywódcy znaleźli w sobie wobec Kremla gotowość do czegoś więcej, niż tylko ośmieszające w istocie społeczność międzynarodową protesty w obronie gejów, ukraińscy sportowcy nie musieliby występować do MKOL o zgodę na założenie żałobnych opasek. I nie musieliby znosić odmownej odpowiedzi w imię zasad, które już tak wiele razy podeptano.

Zbliżają się wybory europejskie. Czy obywatele Unii zorientują się wreszcie, że ich stawka jest teraz wyższa, niż kiedyś, że także od tego, kto się znajdzie w Brukseli zależy nasza przyszłość? Czy my, którzy o tyle lepiej znamy realia naszej części Europy, zdołamy im to uświadomić? Unijni politycy i urzędnicy mają do zrobienia coś więcej, niż szerzenie liberalnej rewolucji. Najwyższy czas im to uświadomić. Najważniejszy w tych dniach ogień nie płonie w Soczi, ale w Kijowie. Wyciągnijmy z tego, do licha, jakieś wnioski...