Powszechna robotyzacja i automatyzacja produkcji miała doprowadzić i zapewne doprowadzi do stopniowego spadku popytu na pracę fizyczną. Tymi, którzy na rynku pracy najsilniej odczują presję automatów wcale nie muszą być jednak robotnicy. Okazuje się, że oddech robota na plecach coraz wyraźniej mogą odczuwać wkrótce... dziennikarze. I nie doprowadzi do tego tylko i wyłącznie rosnąca popularność internetu i mediów społecznościowych, ale i model dziennikarstwa, który większość z nas mniej lub bardziej świadomie uprawia.

Problemem nie jest oczywiście odpowiedź na pytanie, czy roboty, rozumiane jako oprogramowanie, będą pisały za nas  wiadomości. Oczywiście będą, takie próby już są podejmowane. Problem w tym, na ile w tym pisaniu wiadomości nas zastąpią. Tygodnik "New Scientist" opisuje przypadek informacji, która pojawiła się na stronie internetowej dziennika "Los Angeles Times" zaledwie trzy minuty po lekkim trzęsieniu ziemi w Kalifornii. Wiadomość zawierała wszelkie potrzebne dane, gdzie doszło do wstrząsu, jaką miał siłę i jak daleko był odczuwalny. Kończyła się tylko intrygującym dopiskiem, że przygotował ją automat.

Bądźmy szczerzy, automatycznie przygotowywane na strony internetowe doniesienia o wypadkach drogowych, wynikach rozgrywek sportowych, pogodzie, czy notowaniach giełdy staną się codziennością już niedługo. Szybkość i dokładność przekazu opartego na precyzyjnych, udostępnianych przez odpowiednie służby danych, a czasem nawet na automatycznie zbieranych wskazaniach przyrządów, będą nie do pobicia. Nikt zresztą nie będzie się miał ochoty z nimi ścigać. Nie ma takiej potrzeby.

Prawdziwym problemem są równie automatycznie przenoszone na łamy prasy, portale internetowe i fale eteru "przekazy dnia" płynące od władz. Na razie jeszcze owo przenoszenie odbywa się z udziałem żywych dziennikarzy, ale czy możemy być pewni, że długo tak jeszcze pozostanie. Przecież równie dobrze, a nawet skuteczniej i taniej mogą to robić automaty, wystarczy tylko przy słowie premier ustawić im bazę pozytywnych określeń, a opozycji, zwłaszcza tej "niesłusznej" nadać jednoznacznie negatywne barwy. Nie musi to zresztą dotyczyć tylko informacji. Przecież także charakter komentarzy, dotyczących wielu aspektów naszej współczesności, jest w większości przypadków nieznośnie łatwy do przewidzenia.

Odbiorcy nie muszą nawet niczego szczególnego zauważyć. Programy "piszące" newsy są coraz lepsze. Christer Clerwall z Karlstad University w Szwecji przeprowadził ostatnio nawet eksperyment na małej grupie czytelników. Prosił ich o ocenę tekstów pisanych przez żywych dziennikarzy i automaty. Jak napisał w lutym na łamach czasopisma "Journalism Practice", badani nie potrafili ich rozróżnić, teksty pisane przez program oceniali jako wiarygodne i bogate w informacje, choć może nieco nudne.

Dyskusja na ten temat toczy się na razie za oceanem, w Stanach Zjednoczonych już pojawiają się opinie, że do 2030 roku już nawet 90 procent informacji będzie dziełem oprogramowania, a nie dziennikarzy. Wystarczy dostęp do danych, możliwość szybkiej ich analizy, garść typowo "dziennikarskich" określeń i... gotowe. Jeśli program doda jeszcze wynik analizy wpisów na portalach społecznościowych, może nawet błysnąć oryginalnością.

Dziennikarz w demokratycznym państwie pełnił do tej pory służebną wobec społeczeństwa rolę kontrolera władzy. Jakość demokracji czy u nas, czy w USA w istotnym stopniu nadal od wypełniania tej roli zależy. Jeśli my sami nie zachowamy zdolności krytycznego myślenia, nie oprzemy się pokusie powtarzania w kółko tego, co władza mówi i nie przekonamy czytelników i słuchaczy, że stać nas na oryginalne diagnozy i trafne przewidywania, trafimy do lamusa. Całkowicie zasłużenie.