Mniej więcej za rok o tej porze znacząca grupa 16-latków będzie musiała wybrać swój przyszły zawód. Jeśli nie dokładnie kierunek, który będą chcieli studiować, to przynajmniej zakres przedmiotów, który w drodze na studia będzie im potrzebny. Jeśli już dokonają tego wyboru, zmiana będzie bardzo trudna. Rodzice, nauczyciele, sami uczniowie gimnazjów nie są przekonani, że to najlepszy wiek na taką decyzję. Nie ma to jednak żadnego znaczenia, bowiem o słuszności takiego wymagania przekonane jest Ministerstwo Edukacji Narodowej. I zamierza uczniów do tego zmusić.

We wrześniu tego roku do liceów trafia reforma edukacji. Sztandarowe dzieło byłej minister Hall zdążyło się już przetoczyć przez gimnazja. Podpisane w styczniu przez nową szefową MEN rozporządzenia sprawiają, że dotychczasowi gimnazjaliści będą teraz przedmiotem kolejnego eksperymentu. Eksperymentu, który niektórzy nazywają już końcem liceów ogólnokształcących. Przez pierwszy rok licealiści będą bowiem w praktyce kończyć program gimnazjów, przez kolejne dwa będą zdobywać już tylko wyspecjalizowaną wiedzę, niezbędną do zdania matury i studiowania na kierunkach, które wybiorą w wieku 16 lat.

Ministerstwo nie widzi problemu drastycznego zmniejszenia liczby godzin obowiązkowych z takich przedmiotów jak historia, fizyka, chemia, czy biologia. Twierdzi, że uczniowie, którzy nie wybiorą ich w dalszym kształceniu, będą przecież musieli wybrać sobie przedmioty uzupełniające z działów historia i społeczeństwo czy przyroda. I w czasie tych interdyscyplinarnych zajęć będą mieli z każdym tych przedmiotów do czynienia jeszcze przez wiele godzin. Przypuszczam, że wątpię.

Doświadczenia szkół podstawowych i gimnazjów, które w znacznej części zajmują się kursami przygotowawczymi do kolejnych testów, każe przypuszczać, że i liceum stanie się właśnie takim samym kursem maturalnym. A owe przedmioty uzupełniające staną się obowiązkową formą kółek zainteresowań, na których można sobie owszem porozmawiać na interesujące tematy, ale można równie dobrze odrabiać lekcje z "prawdziwych przedmiotów", które mają dla ucznia - i co ważne dla szkoły - podstawowe znacznie na maturze. W ten sposób, jeśli nie na papierze ministerialnego rozporządzenia, to w praktyce skończymy z i tak już zubożoną ideą ogólnej edukacji, którą trzeba przejść, by uważać się za człowieka wykształconego.

Lektura podstaw programowych tych wszystkich przedmiotów uzupełniających pokazuje, że ktoś zadał sobie wiele trudu, by wymyślić atrakcyjne tytuły i nadać przedmiotom takim, jak kobieta i mężczyzna, śmiech i płacz, czy piękno i uroda pozory "naukowości". Co z tego. Brak nauczycieli przygotowanych do ich prowadzenia sprawi, że będą tylko atrapą prawdziwego przedmiotu. Wiele informacji na ten temat młodzi ludzie mogą zresztą znaleźć w internecie. To, czego tam nie znajdą to właśnie porządny przemyślany kurs przedmiotów podstawowych. Przedmiotów, które pozwalają w miarę swobodnie poruszać się we współczesnym świecie.

Czemu mnie to obchodzi? Najprostsza odpowiedź brzmi: bo mój syn idzie w tym roku do liceum. Ale to tylko część prawdy. Obchodzi mnie to przede wszystkim dlatego, że z rosnącym przerażeniem obserwuję edukacyjną zapaść, którą oferujemy młodym ludziom. Systematyczne obniżanie wymagań, do których zdążyliśmy ich już przyzwyczaić, prowadzi donikąd. Nie mam żadnych podstaw, by sądzić, że ta reforma, podobnie jak wcześniejsze, nie zakończy się jeszcze większym zubożeniem wiedzy maturzystów. Jeśli nawet - choć i tego wcale nie jestem tego pewien - podciągną się z przedmiotów kierunkowych, co stanie się z ich ogólnym wykształceniem? Jaka będzie ich elastyczność na rynku pracy, jakie dopasowanie do potrzeb gospodarki kraju, skoro ich kierunkowa edukacja będzie trwała aż przez 7 lat od 16. roku życia. Wiele środowisk zgłaszało swoje uwagi do tej reformy, ministerstwo wyrzuciło te uwagi do kosza, uważam, że trzeba je stamtąd wyciągnąć i zapytać poważnie, na jakiej podstawie, panie i panowie z MEN jesteście przekonani, że tylko wy macie rację.