"Tylko nie czepiaj się nauczycieli" - usłyszałem od moich, dorosłych już synów, kiedy wspomniałem im o tym, że chcę pisać o możliwym strajku w szkołach. Wspomniałem zaś dlatego, że chciałem zapytać o to, jak swoje szkoły, w większości te same na kolejnych etapach edukacji, wspominają. Odpowiedź otrzymałem więc praktycznie natychmiast. Wspominają je dobrze, owszem zdarzali się gorsi nauczyciele, byli też lepsi od przeciętnej, ale generalnie nie było źle. To właściwie tak, jak ja sam wspominam moje szkoły jeszcze z PRL-u, dwóch, trzech nauczycieli do niczego, wielu przeciętnych, ale co najmniej kilkanaście osób, o których myśli się do dziś ciepło, z szacunkiem i wdzięcznością.

Nauczycielom życzę więc dobrze. Teraz przede wszystkim tego, by nie musieli strajkować w czasie najbliższych egzaminów i żadnych egzaminów w przyszłości. By zawodowym związkowcom, wiodącym ich na czołowe starcie nie tylko z rządem, ale przede wszystkim rodzicami i uczniami, nie udało się doprowadzić do sytuacji ekstremalnej, z której pedagodzy nie wyjdą bez szwanku. Życzę im także, by owego strajku udało się uniknąć dzięki rozsądnemu porozumieniu, które przyniesie im satysfakcjonujące podwyżki. Życzę im wreszcie, by po zażegnaniu bieżącego kryzysu udało im się obecnych związkowych przywódców pogonić, gdzie pieprz rośnie. Po zagrożeniu uczniom brakiem promocji szef Związku Nauczycielstwa Polskiego Sławomir Broniarz nie powinien być w żadnej sytuacji i przez żadne gremium dopuszczony do żadnej dyskusji o polskim szkolnictwie. Na własną prośbę się z przestrzeni do dyskusji wykluczył. A jest tylko jednym z przykładów.

Nauczyciele muszą nauczyć się sami, na własnych i cudzych błędach, że tylko na siebie mogą liczyć i tylko od nich zależy, komu dadzą upoważnienie do walki o swoje prawa i jaką formę tej walki poprą. Najwyraźniej ci, którzy się tym rzekomo od ponad 20 lat zajmują, sobie nie radzą. Jeśli sytuacja w szkolnictwie jest faktycznie tak zła, jak protestujący przekonują, a ja akurat im wierzę, to jest to skutek wieloletnich zaniedbań, za które i strona związkowa odpowiada. Obecny, skrajny, bardzo czytelnie polityczny i przedwyborczy kryzys tego nie zamaskuje. 



Uczniom, nauczycielom i generalnie polskiej szkole nie pomaga też cała klasa polityczna, rządząca Polską po 1989 roku. Były reformy, jedna nawet ambitna, kontrreformy, korekty i - zdaniem niektórych - deformy, od początku jednak brakowało pomysłu, jak szkołę, wychodzącą z realiów PRL-u naprawdę zmodernizować. Jedni mieli słowa, że "takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie" w głębokim poważaniu, inni traktowali je bardzo dosłownie i poważnie, widząc w tym szanse realizowania różnych interesów. Ponieważ istota tych interesów, choćby w nauczaniu historii, była i pozostaje przedmiotem sporu, to i samej szkole nie dane było pozostać poza zasięgiem politycznych awantur. Jeśli przypomnimy sobie zastrzeżenia sprzed kilku lat, dotyczące ograniczenia nauczania wspomnianej historii, krytykę gimnazjów, czy obecny front odmowy totalnej opozycji wobec "dobrej zmiany", musimy przyznać, że szkoła zawsze się komuś nie podoba, a jej krytyka, często skrajna, jest stałym elementem politycznego rytuału. W ten sposób nie buduje się prestiżu instytucji, a instytucji tak ważnej, jak szkoła, w szczególności.

W czasach, kiedy studiowałem fizykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, nie było podziału na kierunek nauczycielski i nienauczycielski. Wszyscy byliśmy tak kształceni, że nabywaliśmy też uprawnienia do pracy w szkole. I doskonale pamiętam, że nas to cieszyło. Gdyby praca na uczelni nie była możliwa, albo się znudziła, to była jakaś opcja. I to całkiem wtedy atrakcyjna. Niech mi nikt nie mówi, że praca z uczniami nie może dawać satysfakcji. Bo może. Przekonałem się o tym osobiście tylko na stażach, ale jednak. Wiem też, ile czasu zajmuje na początku przygotowanie się lekcji, napisanie konspektów, sprawdzenie kartkówek. Potem jednak przyszły zmiany i otworzyły się możliwości, których w PRL nie było. Zawód nauczyciela nieco swej atrakcyjności stracił. Jeszcze później, taśmowa produkcja magistrów odebrała nauczycielom cześć statusu, jakim wcześniej mogli się cieszyć. Wyższe wykształcenie przestało ich tak bardzo, choćby w kontaktach z rodzicami, wyróżniać. Jeśli dodać do tego warunki materialne, pozostające w tyle za wieloma dziedzinami spoza sfery budżetowej, nietrudno o frustrację. A przecież ten zawód pozostaje jednym z najważniejszych, kluczowych dla przyszłości w szybko zmieniających się czasach. To akurat pozostaje niezmienne. I niezmienne jest ignorowane. 

Można dyskutować, czy do zaostrzenia konfliktu z nauczycielami przed serią wyborów doszłoby i bez "piątki Kaczyńskiego". Osobiście nie wykluczam, że tak. Trudno jednak nie zauważyć, że obfite socjalne obietnice PiS nie mogły tej części budżetówki, która czuje się niedoceniona i niedofinansowana, ucieszyć. Ja wiem, że 500+ też do części tego środowiska trafi, ale pieniądze na dziecko a podwyżka pensji to jednak nie to samo. I mnie cieszą programy społeczne, uszczelnienie VAT i sukcesy budżetu, ale trudno się dziwić, że jeśli się na owym sukcesie buduje się całą rządową narrację, to po udziały w tym sukcesie zgłoszą się kolejni chętni. Do tego, dlaczego PiS popełnił błąd zaskakując opozycję spełnieniem "jej obietnic" i dodawaniem nowych, będzie jeszcze okazja wrócić. Jedno jest pewne. Jakieś porozumienie z nauczycielami jest konieczne. Nie tylko ze względu na groźbę strajku, ale przede wszystkim fakt, że ich postulaty, tak jak niektórych innych grup, w opinii znacznej części społeczeństwa wydają się uzasadnione. Jeśli jednak do strajku dojdzie, a egzaminy zostaną utrudnione, sympatia opinii publicznej może się odwrócić.

Sytuacja nie jest prosta. Mszczą się zaniedbania wielu lat, brak wyobraźni rządzących i zachowawczość samego środowiska. Mszczą się też pochopne przedwyborcze decyzje sprzed chwili. Opozycja liczy, że nauczyciele będą taranem, który otworzy jej drogę do powrotu do władzy, jej żadne porozumienie nie jest potrzebne. Rządowi i nauczycielom jednak nie jest potrzebny strajk. Nie jest potrzebne mieszanie w to uczniów. Muszą się dogadać...