Każdy normalny człowiek, kiedy usłyszy o edukacji seksualnej czterolatka reaguje mniej więcej tak samo. Co za idiotyzm? Taki ton komentarzy dominuje też w sieci w odpowiedzi na informację o konferencji "Standardy edukacji seksualnej w Europie. Rekomendacje WHO", która w poniedziałek odbyła się w Warszawie. I to na szczęście pokazuje, że jeszcze całkowicie nie zgłupieliśmy.

O ile sam udział w tym przedsięwzięciu przedstawicieli Ministerstwa Zdrowia czy Ministerstwa Edukacji Narodowej nie jest niczym nadzwyczajnym, deklaracja, że owe rekomendacje będą oficjalnie rozpowszechniane wśród nauczycieli co najmniej dziwi. Nie chodzi mi przy tym o to, że nauczyciele nie mają prawa, by takie rekomendacje poznać, niepokoi mnie, że MEN się pod nimi podpisuje.

Dyskusja o edukacji seksualnej w Polsce toczy się nie od dziś. Stanowisko strony konserwatywnej jest precyzyjnie określone, im mniej dyskusji o seksie tym lepiej. Utrzymywanie tej sfery jako tabu opóźnia inicjacje seksualną i w naturalny sposób ogranicza zapędy dzieci i młodzieży do eksperymentowania. Frakcja "edukatorów" prezentuje stanowisko wręcz przeciwne, ich zdaniem dyskusji powinno być jak najwięcej i to podejmowanej, jak najwcześniej.

Oficjalnie "edukatorzy" do seksu nie namawiają, oni chcą tylko nauczyć, jak uniknąć związanych z tym problemów, w szczególności zapobiegać ciąży i chorobom. Zdaniem konserwatystów jednak seanse oblekania banana w prezerwatywę są w praktyce przykładem molestowania dzieci, zabijania w nich naturalnego wstydu i w praktyce sankcjonowania przedwczesnych seksualnych zachowań.

Jak to często w naszej rzeczywistości bywa, w sporach często dyskutujemy nie o faktach, ale o intencjach. Pobieżna lektura owych rekomendacji Światowej Organizacji Zdrowia pomoże przyspieszyć debatę, dokładnie bowiem intencje strony "edukacyjnej" precyzuje. W tym sensie pojawienie się owych rekomendacji w publicznym obiegu uważam za cenne, choć ich oficjalne rozpowszechnianie przez MEN, już nie.

Termin "rekomendacja WHO" jest tu zresztą pewnym nadużyciem to bowiem dokument ściśle europejski, a dokładnie zachodnioeuropejski, przeciwstawiający swoje pomysły na przykład rozwiązaniom stosowanym w Stanach Zjednoczonych. Jego celem jest w praktyce edukacja "zacofanej" Europy Środkowej i Wschodniej, na modłę "postępowej" Europy Zachodniej.

W rekomendacji wspomina się o trzech modelach edukacji seksualnej. Pierwszy, tradycyjny stawia na zachowanie abstynencji seksualnej przed zawarciem związku małżeńskiego. Drugi uwzględnia abstynencję jako jedną z opcji, ale uzupełnia edukację o sprawy związane z antykoncepcją i tak zwanym bezpiecznym seksem. Te dwa modele autorzy rekomendacji uznają za "niestety" dominujące w USA. Choć przyznają, że programy te przyczyniają się do realizacji celów, polegających na podniesieniu wieku inicjacji seksualnej i zmniejszeniu liczby ciąż u nastolatek, sami opowiadają się za zupełnie innym rozwiązaniem.

I tu leży pies pogrzebany. Proponowany przez nich trzeci "holistyczny" model edukacji seksualnej nie ma bowiem - jak sami przyznają - służyć rozwiązywaniu problemów i zapobieganiu zagrożeniom. Zachodnia Europa nie uważa seksu młodocianych za problem, wręcz przeciwnie, uznaje to za "istotne źródło rozwoju osobistego człowieka". A ja pytam, jakie dziecko, któremu na lekcji w szkole powiedzą o "istotnym źródle rozwoju osobistego człowieka", nie będzie miało ochoty spróbować. I najwyraźniej o to właśnie, zgodnie z oficjalnie opublikowanymi dokumentami, chodzi. Dlatego panie i panowie "edukatorzy" prosimy dłużej nie ściemniać, od dziś mówcie już wprost, że chcecie zajmować się promocją seksu. I to za nasze, rodziców pieniądze. Co więcej, zgodnie z wspomnianym w dokumencie zaleceniem, macie uczyć "krytycznego podejścia do norm kulturowych/religijnych w odniesieniu do ciąży, rodzicielstwa itp.". W jaki delikatny sposób mamy wam zasugerować, żebyście poszli się...?

Każdy z nas ma za sobą swoją prywatną edukację seksualną, wielu z nas ma już za sobą decyzję o tym, czy i w jaki sposób rozmawiać o "tych sprawach" ze swoimi dziećmi. Zwykle doświadczenia uświadamiania "się" istotnie wpływają na to, jak odnosimy się do uświadamiania "innych". Z perspektywy czasu możemy sami sobie odpowiedzieć na pytanie, czy gdyby ktoś obcy kiedyś oblekał na lekcji w naszej podstawówce banana w prezerwatywę, nasze życie byłoby później lepsze i pełniejsze, czy nie. I pewnie nasze opinie byłyby różne. Jakoś jednak nie dostrzegam u ludzi mojego pokolenia żalu, że w przedszkolu nie uczestniczyliśmy w zorganizowanym programie zajęć o "zabawie w doktora". 

Wyzwania współczesności, internet, portale społecznościowe, telefony komórkowe sprawiają, że edukacja seksualna dzieci przebiega inaczej, niż kiedyś. Zagrożeń jest więcej, pomyłki bywają bardziej dotkliwe. Czym innym jest jednak uświadamianie dzieciakom pułapek "sekstingu", zwracanie uwagi na niebezpieczeństwa kontaktów z "rówieśnikami" poznawanymi w sieci, czym innym namawianie do "krytycznego podejścia do norm kulturowych/religijnych". Uprzejmie proszę: łapy przy sobie.